Na łąki, w cień drzew...*

Proszę włączyć głośniki - tylko MSIE

ato miało w młodości cudowny smak swobody. Na przeszło dwa miesiące tornister wędrował na kołek, książki w kąt, a przede mną otwierały się niczym nie ograniczone przestrzenie. Rodzice rankiem wychodzili do pracy, można było sobie jeszcze pospać, a zerwawszy się w końcu - gdy promienie słońca nie dawały już leżeć dłużej - zjeść śniadanie i pognać na łąki, nad Węgierkę, pod Klewki.

Na zachód od miasteczka rzeka wiła się, meandrowała. Podmokłe łąki nie były uprawiane, pasły się na nich krowy, latały jaskółki. Nie pamiętam, by poza wypędzaniem bydła właściciele użytkowali je w jakiś inny sposób. Nie pamiętam na przykład sianokosów.

Wzdłuż rzeki prowadziła ścieżka wydeptana dziecięcymi stopami. Wiła się podobnie jak jej prekursorka. Biegła na ogół granicą doliny, bo powyżej, w miejscach nie nawiedzanych przez wiosenne powodzie, rolnicy wykorzystywali każdy skrawek ziemi na uprawę żyta lub owsa. To nie były ziemie zbyt żyzne. Nikt nie spotkałby tam cukrowych buraków albo wymagającej pszenicy. W zakolach rzeki rosły natomiast czarne olchy, przy brzegu tatarak i sitowie, w wodzie błysnęła czasem ryba, a nad piaszczystym dnem falowały walcząc z prądem czarne pijawki - postrach dzieciarni i dorosłych.

Biegłem więc z siatką w garści, w której obowiązkowo niosłem suche majtki na zmianę, dwie, trzy kromki chleba z masłem, czasem jakieś owoce. Kiedy szliśmy większą grupą, zabieraliśmy koc w ciemnozieloną kratę. Na kocu można było poleżeć wygodniej, trawa i źdźbła nie kłuły w plecy, nie wchodziły w nos i oczy.

Gdy słońce przygrzało, wskakiwaliśmy do wody i usiłowaliśmy płynąć te kilka metrów jakie dzieliły brzeg od brzegu. Wychodziliśmy zaraz i skakali na powrót odbijając się ze "skoczni" - darniowego pagórka - słupka ułożonego pracowicie w najwyższym miejscu nad wodą.

I tak schodził dzień. Kiedy wszystkie zapasy były zjedzone, skóra piekła od nadmiaru słońca, a żołądek dawał znać o obiadowej porze, zbieraliśmy rzeczy i wracaliśmy do domów, mokre kąpielówki wieszając na suszak przemyślnie skonstruowany z patyków.

Były to zazwyczaj wyprawy w ściśle męskim gronie. Dziewczęta chodziły oddzielnie układając się potem wstydliwie w miejscach bardziej niedostępnych dla oka. Nieproszonych gości - chłopców ciekawych plażowych widoków - przepędzały słowem i czynem wymachując groźnie ręcznikiem, witką lub czymkolwiek, co było pod ręka. Jednak ten dystans malał wyraźnie gdy przybywało wieku i widywaliśmy także pary lub grupy mieszane, na ogół nastolatków, tych, którzy - jak to się wówczas mówiło - "chodzili ze sobą". Oni dla odmiany stanowili obiekt jeszcze większego zainteresowania dzieciarni, szczególnie gdy znikali wśród traw i chaszczy, bo powstawało zaraz nawet nie wypowiadane głosem pytanie: "A co oni tam robią?"

Z czasem i ja zacząłem wybierać się w mieszanym gronie. Koleżanki klasowe surowym zwyczajem szkolnym ubrane na co dzień w czarne i granatowe, satynowe fartuchy, miały rzadką i w pewnym sensie usankcjonowaną okolicznościami możliwość pokazania swej urody w całej krasie. I jak to zwykle u panienek bywało, walczyła w nich odwieczna sprzeczność, bo to "i chciałyby i bały się". Ta sprzeczność wychodziła zawsze, nawet na fotografiach, które odważyłem się robić, a one odważyły się do nich pozować. Mniej odważna odwróciła na moment głowę, aby nie zostać później rozpoznaną, bo "co to sobie ludzie pomyślą?". Odważniejsza spoglądała zalotnie w stronę obiektywu, ale też nie bez obawy, nie do końca... Nie na wiele się to zdało. Poznaję Was dziewczyny, poznaję, chociaż to już czterdzieści lat.

Chadzałem zatem z nimi, ale żeby nie czuły się skrępowane, zabierałem jakieś przemądre książki i czasopisma i usiłowałem czegoś się uczyć, lub - jak na fotografii obok - liczyć coś i projektować. Tu akurat usiłowałem przebrnąć przez sposób wyliczenia wartości rezystancji katodowej wzmacniacza głośnikowego na lampie EL84. A serce się tłukło i ręce drżały, i w głowie nie wzmacniacz miałem, bynajmniej...

Wzmacniacz, mimo że powstawał w tak dziwnych okolicznościach, zbudowałem jakiś czas potem. Działał poprawnie jeszcze długie lata, zanim nie kupiłem w sklepie porządnego odbiornika radiowego "Domino" - hitu ówczesnych sklepów ZURT-u.

To jednak było już inne miasto i zupełnie inna historia.



Minęło pewnie z dziesięć lat i na łąkach, które od nazwiska ich właściciela nazywaliśmy "obojszczakiem", władze przasnyskie zbudowały basen pływacki.

Byla to konstrukcja ziemno-betonowa, pomyślana w ten sposób, że woda podpiętrzonej opodal niewielkim progiem Węgierki zasilała zbiornik z jednej strony, a wypływała z niego kanałem po stronie przeciwnej. Miało to w zamyśle projektantów zapewnić świeżą i czystą wodę w basenie. Jak widać na załączonej fotografii, był to spory zbiornik o wymiarach na oko 25 m x 75 m. Dno opadało łagodnie od płycizny po stronie zasilania wodą, do głębokości ok. 1,8 m po stronie przeciwnej. W dwóch trzecich długości znajdował sie pomost umożliwiający wytyczanie torów pływackich. Zbudowano również betonowe słupki startowe. Rzeczywistość okazała się jednak bardzo prozaiczna. Basen szybko został zamknięty z powodów sanitarno-epidemiologicznych. Woda z rzeczki nie odpowiadała żadnym klasom czystości, poza tym podobno do zbiornika przesiąkały wody podskórne z duża zawartościa związków humusowych, których brunatne zabarwienie odstręczało od kąpieli. W czasie jednego z wakacyjnych pobytów udało mi się jednak popływać tam i to z dużą przyjemnością, a bez złych następstw zdrowotnych.
Od prawie trzydziestu lat nie byłem już w tym miejscu. Nie wiem, czy do dziś pozostały jakiekolwiek ślady tego przedsięwzięcia. Jako dokument, że taki obiekt zaistniał, niech służy fotografia, wykonana przeze mnie około 30 sierpnia 1975 roku.

Adam Myśliński


*podobnie już ktoś kiedyś napisał, ale trawestuję to sobie z pełną świadomością


Kiedy przed sześciu laty spisywałem swoje wspomnienia nawet nie przychodziło mi do głowy, że kiedyś trawestacja tytułu powieści Ernesta Hemingwaya zamknie się klamrą w moim życiu. Wiosną 2010 roku podróżowaliśmy z żoną po Północnych Włoszech w pobliżu miasteczka Caorle. W czasie jednej z wycieczek stateczkiem po lagunie okazało się, że podążamy śladem pisarza. Tu bowiem w latach pięćdziesiątych XX w. zamieszkiwał, tu przeżywał nieodwzajemnioną miłość do młodej dziewczyny, którą potem opisał w powieści "Za rzekę w cień drzew".
Pozwalam sobie zamieścić kilka fotek z okolicy Caorle, pokazujących m.in. dom pisarza.



Dom, w którym zamieszkiwał Ernest Hemingway



Dom, w którym zamieszkiwał Ernest Hemingway



Trzcinowe chaty rybaków są do dziś atrakcją turystyczną.



Atrakcją są także pamiątkowe zdjęcia pisarza w towarzystwie okolicznych mieszkańców.

Uzupełniłem 5.08.2010 roku. A.M.


Powrót