GDY BYLIŚMY PIĘKNI I MŁODZI...
(2)


 
26.09.1963 - wycieczka do Ostrołęki, zwiedzanie Zakładów Celulozowo-Papierniczych. Wytwórnia tektury falistej,  wyrób opakowań z tektury.

Niewątpliwą atrakcją bywały szkolne wycieczki. Pod ta datą zachował się w mojej " walizce wspomnień " (istnieje coś takiego, istnieje) zapis na kartce wyrwanej ze ściennego kalendarza. 
Wynajętym autobusem pojechaliśmy do Ostrołęki. Droga była dość długa, bo jechało się przez Maków i Różan. Szosa przez Krasnosielc była wówczas polną drogą, nieprzejezdną dla ciężkich pojazdów.
 

Ta fotografia przedstawia Stefana Kołakowskiego (z lewej) i Romana Łazickiego (z prawej) umilających sobie czas jazdy grą w karty. Zdjęcie zostało bardzo głęboko przetworzone komputerowo i dzięki temu jest jako-tako czytelne. Wczesniej nigdy nie było tak dobre.

Po przyjeździe na miejsce zgromadzilimy się pod bramą Zakładów Celulozowo  - Papierniczych w Wojciechowicach. Profesor Kalinowski zalatwial formalności, a my spacerowaliśmy w pobliżu.

Pogoda - jak widać - nie była najlepsza tego dnia. Na głowach bardziej przewidujących kaptury, nad glowami parasolki. Z lewej strony fotografii stoi Stanislaw Sierbiński, tyłem Józio (?) Wyszkowski, w kapturze Zdzisiek Szczepkowski. Zdjęcia można sobie powiększać klikając na nich myszą.

Gdy przestawało padać, można było skrócić sobie czas oczekiwania zajęciami w podgrupach. Jak widać jedni mieli chęć, inni nie do końca. Na zdjęciu od lewej: Wojtek Nowotka i Ela Lubowiecka.

W zakładach panowała wówczas daleko posunięta psychoza "tajności przez poufność" i nie wolno było fotografować czegokolwiek. Zatem nie mam żadnych zdjęć ze środka. *)
Na ile pamiętam oprowadzano nas po wydziale produkcji tektury falistej od przygotowania surowca, jakim były makulatura i szmaty, a także czysta celuloza dostarczana z Finlandii. Zwiedzaliśmy również dział produkcji papieru pakowego, jednostronnie gładzonego. Na koniec dział wytwarzania opakowań z tektury.
Makulaturę i szmaty rozdrabniano w ogromnych mokrych młynach zwanych "holendrami", doprawiano różnymi dodatkami bielącymi i klejącymi - m. in. szkłem wodnym, poczym kierowano do ogromnej maszyny papierniczej, na której z półpłynnej masy na drodze odwodnienia i suszenia, a także polerowania na wielkich, błyszczących i ogrzewanych parą walcach, zwanych "kalandrami"  uzyskiwano wstęgę papieru zwijaną na końcu na kilkumetrowej szerokości walec.
Inne maszyny wytwarzały tekturę sklejając ją z kilku warstw, w tym środkowej - falistej. Następnie tekturę cięto i składano w kształt opakowań (popularnie zwanych "kartonami"). Wszystkie operacje wykonywane były automatycznie, co wprawiło mnie w zadziwienie i głęboki zachwyt nad postępem techniki. Jeśli dziś, po czterdziestu prawie latach jestem w stanie odtworzyć sobie z grubsza to, co widzieliśmy, musiało  wryć mi się w pamięć bardzo głęboko.
 
 

Po zwiedzaniu fabryki przechadzka główną ulicą Wojciechowic. Ze względu na zabudowę kojarzyła mi się ona z przasnyska ulica Makowską. Ta sama "kazionna" uroda carskiej architektury koszarowej, cerkiew -ostała mimo zawieruchy dwóch wojen. To wszystko nadawało ulicy specyficznej, kresowo - wschodniej urody.

Na fotografii obok spacerują - jak zwykle wymieniam od lewej: Wojtek Zajkowski, Zdzisiek Szczepkowski, Kazio Śliwkowski i Romek Łazicki.

I jak już weszło w zwyczaj, na koniec tej krótkiej relacji obiecuję, że ciąg dalszy nastąpi. Oczywiście prawdopodobieństwo nastąpienia wzrośnie, gdy ktoś z Szanownych Czytelników przysle mi swoje wspomnienia i - jeszcze lepiej - swoje fotografie wraz ze wspomnieniami.

Uzupełnienie historii obiecał Stanisław Leliński. Gdy tekst nadejdzie - od razu go tu zamieszczę.



*) Dzis można  dowiedzieć się o wiele więcej wchodząc na: http://www.intercell.pl/pl/index.html

 




Studniówka 1964 

Czym jest studniówka w życiu młodego człowieka zbliżającego się do tak upragnionej dorosłości, nie muszę nikomu wyjaśniać. To wydarzenie pamięta się "do grobowej deski". A jeśli pamięć umacniają np. drobne rekwizyty związane z tym pierwszym prawie dorosłym balem, może po latach powstać pisane i ilustrowane wspomnienie jak to poniżej.


    Na kilka tygodni przed imprezą spontanicznie zorganizowaliśmy w naszym liceum grupę koleżanek i kolegów, którzy mieli zająć się przygotowaniem oprawy artystycznej zabawy. Sprawy ogólne pozostawiliśmy (tak się nam wówczas przynajmniej wydawało) rodzicom i nauczycielom. Część artystyczną studniówki przygotowywaliśmy samodzielnie, tzn. nie były to przygotowania pod kierownictwem nauczycieli, a wyłącznie w grupie koleżanek i kolegów. W jej skład wchodziły Krysia Czarzasta, Ela Lubowiecka, Sylwia Janiszewska i pewnie jeszcze kilka innych osób, których już nie pamiętam. 
 

W tamtym czasie ukazywało się czasopismo dla dziewcząt pt "Filipinka" (chyba nawet istnieje do tej pory, chociaż nie jestem tego pewien). W każdym razie w numerze 2 (109) z dnia 19 stycznia 1964 roku został zamieszczony materiał będący czymś w rodzaju poradnika, jak urządzić studniówkę.*)

Autorzy (nie podpisani) radzili. aby:

"Dobrze by było, gdybyście cały wieczór podzielili na trzy części. A więc: odcinek taneczny, potem tzw. część artystyczna i znów następny odcinek taneczny."


"Filipinka" wówczas

"Filipinka" w 2004 roku. Dziś pod tym adresem zjawia się jakaś kiczowata strona, ktora propaguje współczesne przeboje pod zgoła dziwnymi tytułami jak np. "Masz najpiękniejszą du_ę na świecie."
(04.02.2008).
Jako wypełnienie części artystycznej zaproponowano "Szopkę", której tekst wydrukowano na tej samej stronie. Była to sztuczka na około dziesięć osób, z tym, że głównych ról było kilka. Osobami dramatu były Dziewczyna I, Dziewczyna II, Dziewczyna III, Chłopak I, Chłopak II, Chłopak III i Chłopak IV, Matematyk, Tarcza, Matura, oraz Studniówka, której rolę powierzono chyba Eli Lubowieckiej, a której zadaniem była również konferansjerka. 

Osoby deklamowały teksty, śpiewały kuplety na melodię ówczesnych przebojów muzyki popularnej, takich jak znany walc angielski "Oczarowanie" ("Passionateness" o ile dobrze przypominam sobie tytuł i pisownię angielskiego oryginału),"Parasolki" (Parasolki, parasolki, parasolki bardzo tanie / Parasolki, parasolki, proszę brać panowie, panie...) , "Nie płacz, kiedy odjadę / sercem będę przy tobie..." - (śpiewał tu uwielbiany wówczas w Polsce Włoch - Marino Marini.



Tutaj możesz posłuchać jego piosenek) czy bardziej swojski "Czerwony pas, za pasem broń... "

Teksty dotyczyły zbliżającej się matury, zagłębiały się w numerologię liczby sto (a że sto dni to 2400 godzin, 8640000 sekund, czy to dużo, czy mało... itd) , omawiały ówczesne szkolne mody np. ozdabianie teczek wyciętymi z czasopism fotografiami idoli filmu, telewizji i piosenki, niechęć młodzieży do szkolnego uniformu (dziewczęcy czarny fartuch z tarczą na rękawie, ciemne ubrania chłopców nie były atrakcyjnym odzieniem).

Pomiędzy tekstami wydrukowane były również didaskalia, które miały ułatwić organizację ruchu scenicznego, scenografii i kostiumów. Operowały - z oczywistych względów - dużym skrótem: Studniówka była ubrana normalnie balowo na owe czasy: biała bluzka i ciemna spódnica, na nogach pantofle na (obowiązkowo!) płaskim obcasie, a na piersi miała mieć zawieszoną tabliczkę z cyfrą "100" itp.

Podawano wskazówki techniczne, jak zorganizować scenę w szkołach, gdzie takich możliwości nie było. Sugerowano również odpowiednią iluminację sali za pomocą lamp biurowych przesłoniętych "kolorowymi płytkami z plastyku". Ta część przygotowań była dedykowana chłopcom.
Połowa lat sześćdziesiątych to moda na różne tańce, takie jak twist lub później madison, tak więc "Szopka" kończyła się odśpiewaniem przez "Maturę" tekstu na melodię popularnego twista Heleny Majdaniec pt. "Rudy rydz", który tu przytoczę w całości:
 

"Na ogół mnie
Cechuje wciąż
Rozsądek i powaga.
Lecz w takim dniu
Nawet i ja 
W taneczny nastój wpadam
Maturalny, maturalny twist
Zaśpiewajcie chórem.
Żeby dalej w tym nastroju iść, 
Do mnie - do matury.
Radzę więc każdemu w rytmie tym
Uczyć się codziennie,
A nagrodę za to, za sto dni,
Przyrzekam solennie.
 (bis melodii)
I nie dziwcie się maturze, że
Tańczy dzisiaj z wami.
Bo i ja odetchnąć trochę chcę, 
Przed egzaminami."

(cały zespół tańcząc twista 
powtarza chórem ostatnią zwrotkę)

 Dół strony okraszony został rysunkiem wziętego wówczas ilustratora i grafika - Jerzego Flisaka. Przedstawiał taki właśnie studniówkowy bal w twistowej konwencji. 

Tę szopkę udało się nam wystawić z dużym powodzeniem. Scenę zorganizowaliśmy z wysokiej, rozstawionej drabiny, imitującej otwór sceny, przyozdobionej po bokach arkuszami papieru z namalowanymi na nich atrybutami dobrej zabawy - instrumentami muzycznymi, teatralnymi maskami itp. Aktorzy wychodzili pod drabiną na proscenium i tam wygłaszali kwestie lub śpiewali kuplety.
Autorem malunków otaczających scenę byłem ja, odpowiadałem również za nagłośnienie sali, co wówczas wcale nie było sprawą prostą. Mikrofon pożyczyliśmy z miejskiego radiowęzła, wzmacniacz dzięki uprzejmości Pana kierownika Józefa Murawskiego ze Szkoły Podstawowej nr 1, która już wówczas przeniosła się na ul. Żwirki i Wigury.
 

Tradycyjnym dla naszego Liceum studniówkowym kotylionem był zielony, filcowy listek z taką samą cyfrą sto, który mam do dzisiaj i który spróbuję zeskanować. Na pewno będzie atrakcją. Nosili go z dumą wszyscy bez wyjątku w odróżnieniu od nie lubianych czerwonych, szamerowanych srebrnym szychem tarcz z cyfrą 36.

Jak wspominałem bal rozpoczął się tradycyjnie polonezem Ogińskiego, a potem wg sugestii autorów szopki nastąpiła część artystyczna. 

Nasze mamy przygotowały obficie zaopatrzone stoły, które rozmieszczono w klasach. Każdy zmęczony i spragniony mógł się posilić i ochłodzić, wzmocnić kanapką lub ciastem. Mógł zmęczony tańcami po prostu posiedzieć i odpocząć.

Pierwotnie bal miał się skończyć niewiele po północy. Jednak dyrektor Rawa uproszony przez obstępujące go dziewczyny przedłużył zabawę jeszcze o jakiś czas, potem już nikt nikomu nie zawracał głowy.Bal trwał do białego rana. Tańczyłem w większości z ówczesną moją sympatią Elą L. Skończyliśmy tańczyć również gdzieś nad ranem. Na dworze wstawało już słońce, w głowach szumiało, chociaż nie we wszystkich alkohol, którego oficjalnie nie było. Kilku uczestników przemyciło jakieś wina i spali po kątach wzbudzając oburzenie niektórych obecnych tam rodziców, a i mniej "życiowych" koleżanek. Do skandalu jednak nie doszło, gdyż nauczycieli oczywiście nie obowiązywała prohibicja i w zaciszu Pokoju Nauczycielskiego tez pewnie pociągali, a skutki tego widać było gołym okiem. Zresztą nie dotrwali aż do tego czasu. Wykruszali się sukcesywnie i odsypiali już we własnych domach.
 

Zupełnie nie pamiętam kto grał. Ale chyba jakiś zespół, a może nagrania z magnetofonu? 
Być może i jedno i drugie. Muzyka docierała bowiem również radiowęzlowymi przewodami do klas i na korytarz. Musiał być jednak jakiś zespół, gdyż śpiewy sceniczne wymagały akompaniamentu. 


Trudno mi już dziś dokładnie powiedzieć.
Chyba starsi koledzy: Wojtek Chrzanowski, 

Sławek Wojtysiak (akordeony)
i WłodekSutowski (perkusja).

Warszawa, środa, 16 stycznia 2002
(z późniejszymi zmianami i poprawkami - 2 stycznia 2003) .

*) - Tą drogą pragnę podziękować Paniom z dawnej Redakcji "Filipinki", mieszczącej się w czasie, kiedy zbierałem materiały do tych wspomnień (a była to wiosna 1993 roku) przy ulicy Kazimierzowskiej w Warszawie, za umożliwienie mi skorzystania z zasobów redakcyjnego archiwum i wykonanie kserokopii wspomnianego numeru ze stycznia 1964 roku.


A jak młodzieżowe imprezy odbierali nasi rodzice - pokolenie nawet sprzed I wojny światowej? Szczęśliwie zachowały się listy, w których moi Rodzice opisywali podobną imprezę w dwa lata później. To była studniówka mojej siostry. 



List od mojego Ojca z dnia 11 lutego 1966 roku

Dziś piątek. (...) Jutro studniówka Marysi. Ja pracuję w komitecie organizacyjnym. Szykujemy (przyjęcie) na 100 uczniów i 16 (osób) zaproszonych plus grono profesorów i zaproszeni goście. Razem 250 osób łącznie z rodzicami z komitetu roboczego. (...) Dziś w nocy (było) – 18? C , w dzień – 10? C i padał śnieg.

[i dopisek Mamy]

Na studniówkę ja z panią Łobarzewską pójdziemy gdzieś o godz. 23 – 24, by zobaczyć nasze panny i jak się dzieci bawią. Tatuś jest zajęty przy dostarczaniu naczyń. (...) Marysia rzeczywiście jest całkowicie pochłonięta tą swoją studniówką, (...) w tej chwili weszła i idzie spać. Napisze do Ciebie po studniówce.

Przasnysz, biuro, 14.II.66 r.

(...) Pomimo, że źle się czułam, poszłam na Marysi studniówkę. Tatuś poszedł o 20 godz., a ja z p. Łobarzewską wybrałyśmy się o 23 godz. Byłyśmy do 3-ej. Długo. Sama zabawa była bardzo ładna. Młodzież bawiła się wspaniale. Lecz ta muzyka! Byłaby ładna, gdyby nie ten straszny huk. Walenie w te bębny stwarzało taki huk, że nie mogłyśmy ze sobą rozmawiać. Ażeby usłyszeć jakiś śpiew w czasie grania - nie było mowy. Czułam tak, jakby ktoś w głowę bębnił młotkiem. Marysia mówi, że tu chodzi o rytm. Czy rytm nie może być podany ciszej cośkolwiek? Przecież tej melodii prawie zupełnie nie słychać, tylko walenie w bębny i taki straszny huk. Melodia ginie, gitary tylko brzęczą jak muchy, a tylko te bębny... – okropność.
 Młodzież w ogóle będzie miała chore nerwy po takich kilku latach zabawy. Jest tu gdzieś zło, które trzeba by naprawić. Zresztą wy wszyscy lubicie taki huk, krzyk tej muzyki, ale to nie jest dobre.
 Pod koniec przywykłyśmy już do tego huku i jakoś wytrwałyśmy do 3 -ej. Trzeba było iść spać. 
 Na tej zabawie byli Twoi koledzy – Zdzisiek Szczepkowski, Andrzej Obojski, (Kazik) Śliwkowski, ci co zauważyłam. Marysia żałowała, że Ciebie nie było. No trudno. (...)

Na zdjęciu z lewej pani Łobarzewska i moi rodzice.



 
Powrót