Ta fotografia przedstawia Stefana Kołakowskiego (z lewej) i Romana Łazickiego (z prawej) umilających sobie czas jazdy grą w karty. Zdjęcie zostało bardzo głęboko przetworzone komputerowo i dzięki temu jest jako-tako czytelne. Wczesniej nigdy nie było tak dobre. Po przyjeździe na miejsce zgromadzilimy się pod bramą Zakładów Celulozowo - Papierniczych w Wojciechowicach. Profesor Kalinowski zalatwial formalności, a my spacerowaliśmy w pobliżu. Pogoda - jak widać - nie była najlepsza tego dnia. Na głowach bardziej przewidujących kaptury, nad glowami parasolki. Z lewej strony fotografii stoi Stanislaw Sierbiński, tyłem Józio (?) Wyszkowski, w kapturze Zdzisiek Szczepkowski. Zdjęcia można sobie powiększać klikając na nich myszą. Gdy przestawało padać, można było skrócić sobie czas oczekiwania zajęciami w podgrupach. Jak widać jedni mieli chęć, inni nie do końca. Na zdjęciu od lewej: Wojtek Nowotka i Ela Lubowiecka. W zakładach
panowała wówczas daleko posunięta psychoza "tajności przez poufność" i
nie wolno było fotografować czegokolwiek. Zatem nie mam żadnych zdjęć ze
środka. *)
Czym jest studniówka
w życiu młodego człowieka zbliżającego się do tak upragnionej dorosłości,
nie muszę nikomu wyjaśniać. To wydarzenie pamięta się "do grobowej deski".
A jeśli pamięć umacniają np. drobne rekwizyty związane z tym pierwszym
prawie dorosłym balem, może po latach powstać pisane i ilustrowane wspomnienie
jak to poniżej.
Na kilka tygodni przed imprezą spontanicznie zorganizowaliśmy
w naszym liceum grupę koleżanek i kolegów, którzy mieli zająć się przygotowaniem
oprawy artystycznej zabawy. Sprawy ogólne pozostawiliśmy (tak się nam wówczas
przynajmniej wydawało) rodzicom i nauczycielom. Część artystyczną studniówki
przygotowywaliśmy samodzielnie, tzn. nie były to przygotowania pod kierownictwem
nauczycieli, a wyłącznie w grupie koleżanek i kolegów. W jej skład wchodziły
Krysia Czarzasta, Ela Lubowiecka, Sylwia Janiszewska i pewnie jeszcze kilka
innych osób, których już nie pamiętam.
Osoby
deklamowały teksty, śpiewały kuplety na melodię ówczesnych przebojów muzyki
popularnej, takich jak znany walc angielski
"Oczarowanie" ("Passionateness" o ile dobrze
przypominam sobie tytuł i pisownię angielskiego oryginału),"Parasolki"
(Parasolki, parasolki, parasolki bardzo tanie / Parasolki, parasolki, proszę
brać panowie, panie...) , "Nie płacz, kiedy odjadę / sercem będę przy tobie..."
- (śpiewał tu uwielbiany wówczas w Polsce Włoch -
Marino Marini.
Teksty dotyczyły zbliżającej się matury, zagłębiały się w numerologię liczby sto (a że sto dni to 2400 godzin, 8640000 sekund, czy to dużo, czy mało... itd) , omawiały ówczesne szkolne mody np. ozdabianie teczek wyciętymi z czasopism fotografiami idoli filmu, telewizji i piosenki, niechęć młodzieży do szkolnego uniformu (dziewczęcy czarny fartuch z tarczą na rękawie, ciemne ubrania chłopców nie były atrakcyjnym odzieniem). Pomiędzy tekstami wydrukowane były również didaskalia, które miały ułatwić organizację ruchu scenicznego, scenografii i kostiumów. Operowały - z oczywistych względów - dużym skrótem: Studniówka była ubrana normalnie balowo na owe czasy: biała bluzka i ciemna spódnica, na nogach pantofle na (obowiązkowo!) płaskim obcasie, a na piersi miała mieć zawieszoną tabliczkę z cyfrą "100" itp. Podawano
wskazówki techniczne, jak zorganizować scenę w szkołach, gdzie takich możliwości
nie było. Sugerowano również odpowiednią iluminację sali za pomocą lamp
biurowych przesłoniętych "kolorowymi płytkami
z plastyku". Ta część przygotowań była
dedykowana chłopcom.
Dół strony okraszony został rysunkiem wziętego wówczas ilustratora i grafika - Jerzego Flisaka. Przedstawiał taki właśnie studniówkowy bal w twistowej konwencji. Tę szopkę udało się nam wystawić z dużym powodzeniem. Scenę zorganizowaliśmy z wysokiej, rozstawionej drabiny, imitującej otwór sceny, przyozdobionej po bokach arkuszami papieru z namalowanymi na nich atrybutami dobrej zabawy - instrumentami muzycznymi, teatralnymi maskami itp. Aktorzy wychodzili pod drabiną na proscenium i tam wygłaszali kwestie lub śpiewali kuplety. Autorem malunków otaczających scenę byłem ja, odpowiadałem również za nagłośnienie sali, co wówczas wcale nie było sprawą prostą. Mikrofon pożyczyliśmy z miejskiego radiowęzła, wzmacniacz dzięki uprzejmości Pana kierownika Józefa Murawskiego ze Szkoły Podstawowej nr 1, która już wówczas przeniosła się na ul. Żwirki i Wigury.
Jak wspominałem bal rozpoczął się tradycyjnie polonezem Ogińskiego, a potem wg sugestii autorów szopki nastąpiła część artystyczna. Nasze mamy przygotowały obficie zaopatrzone stoły, które rozmieszczono w klasach. Każdy zmęczony i spragniony mógł się posilić i ochłodzić, wzmocnić kanapką lub ciastem. Mógł zmęczony tańcami po prostu posiedzieć i odpocząć. Pierwotnie
bal miał się skończyć niewiele po północy. Jednak dyrektor Rawa uproszony
przez obstępujące go dziewczyny przedłużył zabawę jeszcze o jakiś czas,
potem już nikt nikomu nie zawracał głowy.Bal trwał do białego rana. Tańczyłem
w większości z ówczesną moją sympatią Elą L. Skończyliśmy tańczyć również
gdzieś nad ranem. Na dworze wstawało już słońce, w głowach szumiało, chociaż
nie we wszystkich alkohol, którego oficjalnie nie było. Kilku uczestników
przemyciło jakieś wina i spali po kątach wzbudzając oburzenie niektórych
obecnych tam rodziców, a i mniej "życiowych" koleżanek. Do skandalu jednak
nie doszło, gdyż nauczycieli oczywiście nie obowiązywała prohibicja i w
zaciszu Pokoju Nauczycielskiego tez pewnie pociągali, a skutki tego widać
było gołym okiem. Zresztą nie dotrwali aż do tego czasu. Wykruszali się
sukcesywnie i odsypiali już we własnych domach.
Warszawa,
środa, 16 stycznia 2002
*)
- Tą drogą pragnę podziękować Paniom z dawnej Redakcji "Filipinki", mieszczącej
się w czasie, kiedy zbierałem materiały do tych wspomnień (a była to wiosna
1993 roku) przy ulicy Kazimierzowskiej w Warszawie, za umożliwienie mi
skorzystania z zasobów redakcyjnego archiwum i wykonanie kserokopii wspomnianego
numeru ze stycznia 1964 roku.
A
jak młodzieżowe imprezy odbierali nasi rodzice - pokolenie nawet sprzed
I wojny światowej? Szczęśliwie zachowały się listy, w których moi Rodzice
opisywali podobną imprezę w dwa lata później. To była studniówka mojej
siostry.
List od mojego Ojca z dnia 11 lutego 1966 roku Dziś piątek. (...) Jutro studniówka Marysi. Ja pracuję w komitecie organizacyjnym. Szykujemy (przyjęcie) na 100 uczniów i 16 (osób) zaproszonych plus grono profesorów i zaproszeni goście. Razem 250 osób łącznie z rodzicami z komitetu roboczego. (...) Dziś w nocy (było) – 18? C , w dzień – 10? C i padał śnieg. [i dopisek Mamy] Na studniówkę ja z panią Łobarzewską pójdziemy gdzieś o godz. 23 – 24, by zobaczyć nasze panny i jak się dzieci bawią. Tatuś jest zajęty przy dostarczaniu naczyń. (...) Marysia rzeczywiście jest całkowicie pochłonięta tą swoją studniówką, (...) w tej chwili weszła i idzie spać. Napisze do Ciebie po studniówce. Przasnysz, biuro, 14.II.66 r. (...)
Pomimo, że źle się czułam, poszłam na Marysi studniówkę. Tatuś poszedł o
20 godz., a ja z p. Łobarzewską wybrałyśmy się o 23 godz. Byłyśmy do 3-ej.
Długo. Sama zabawa była bardzo ładna. Młodzież bawiła się wspaniale. Lecz
ta muzyka! Byłaby ładna, gdyby nie ten straszny huk. Walenie w te bębny
stwarzało taki huk, że nie mogłyśmy ze sobą rozmawiać. Ażeby usłyszeć jakiś
śpiew w czasie grania - nie było mowy. Czułam tak, jakby ktoś w głowę bębnił
młotkiem. Marysia mówi, że tu chodzi o rytm. Czy rytm nie może być podany
ciszej cośkolwiek? Przecież tej melodii prawie zupełnie nie słychać, tylko
walenie w bębny i taki straszny huk. Melodia ginie, gitary tylko brzęczą
jak muchy, a tylko te bębny... – okropność.
Na
zdjęciu z lewej pani Łobarzewska i moi rodzice.
|