 |
PRÓBA
NAPISANIA CZEGOŚ NOWEGO
O
LATACH SPĘDZONYCH W LICEUM
|
Historia
staro - i nowożytna |
W ósmej
klasie trafił się mi nauczyciel historii - Warmuziński. To był młody chłopak,
sprawiał wrażenie osoby nieprzystępnej, próbował ostro trzymać klasę. Ubierał
się jakoś tak "po bikiniarsku", używając określenia z tamtych czasów. Podczas
odpytywania był surowy i wymagał dużo od uczniów.
Na
początek liceum program przewidywał naukę historii starożytnej. Nazwy historyczne
krajów odległych w czasie i przestrzeni, zupełnie nie dająca się wówczas
wyobrazić skala czasu, egzotyczne zagadnienia i słownictwo - jakoś mi to
zupełnie nie pasowało do ówczesnych zainteresowań. Przy okazji – o ile
dziś dobrze to sobie przypominam – próbowano konfrontować nasze poglądy
na historię np. Bliskiego Wschodu tradycyjnie wyniesione z lekcji religii,
z innym – jak się to wówczas określało – naukowym (w domyśle: „jedynie
słusznym”) ujęciem, które kościelne prawdy umieszczało w zbiorze niepotwierdzonych
bajek i legend. Tak podawaną historię z góry odbierałem jako podejrzaną.
Oczywiście
nie uczyłem się jej w ogóle. Po kilku odpowiedziach – a właściwie ich braku
- oraz słabo napisanych klasówkach zebrałem komplet ocen niedostatecznych
i na pierwsze półrocze groziła mi dwója. Szczęściem nasz wychwawca Kalinowski
widząc co się święci i jednocześnie mając wzgląd na całkiem niezłe oceny
z innych przedmiotów wezwał rodziców i po jakichś dodatkowych zaliczeniach
wyciągnięto mnie na dostatecznie. Jednak niechęć do przedmiotu pozostała
mi na cały okres szkoły, mimo, że Warmuziński przeniósł się z pracą chyba
do milicji, a historii uczył nas dobroduszny w porównaniu z nim - Marian
Rawa. Z rozmów ze szwagrem przypomniałem sobie, że "po drodze" uczyli nas
jeszcze historii panowie Biały i Kaczmarczyk.
Wiele
lat później z rozmów w rodzinnym gronie dowiedziałem się, że pan Warmuziński
sam miał poważne luki w wiedzy historycznej. Kiedyś w rozmowach pokojowo-nauczycielskich
wyszło na jaw, że nic nie wiedział o wojnie bolszewickiej 1920 roku. Nie
musiała to być niewiedza powodowana jego nieuctwem. Tak zakłamana była
wówczas historia „oficjalna” wykładana na uczelniach, tacy potem bywali
nauczyciele.
Jednym
z nich był rosyjski. Nie cieszył się on raczej społecznym uznaniem jako
język zaborców, ale nie było rady. W ramach sowietyzacji polskiej szkoły
był jedynym językiem obcym nauczanym już od piątej klasy. Wyniesiona z
domu nieufnosć do przedmiotu kazała dzieciom zadawać podchwytliwe
pytania nauczycielce tego języka, n.p. czy w Rosji dzieci na prawach wzajemności
uczą się również polskiego. Biedna pani Niestępska - "Babuszka" - zarzekała
się, że na pewno w niektórych szkołach itd. Itp. Nikt w to nie wierzył.
"Babuszka"
była wówczas już starszą osobą ( jeszcze „za cara” uczyła rosyjskiego moich
wujów Sentowskich) i trudno radziła sobie z rozbrykaną i niechętnie do
języka nastawioną dzieciarnią. Stamtąd wyniosłem więc tylko znajomość liter
cyrylicy i pamięciową kilku wierszyków.
Poziom
nauczania rosyjskiego w liceum bywał różny. Przez pierwsze dwa lata rosyjskiego
uczył nas Klemens Bryll, brat – łata, oryginał, człowiek niewiele od nas
wymagający. Potrafił jednak nadać lekcjom cechę wspólnej zabawy – na przykład
śpiewał różne rosyjskie piosenki, co było atrakcją i właściwie z całej
tej nauki tylko to zostało w pamięci do dzisiaj.
„Utro
krasit nieżnym swietom
steny
drewniewo Kremla
Prosypajetsja
z rasswietom
Wsja
sowietskaja strana |
Chaładok
bieżit z a worot
Szum
na ulice silniej
S
dobrym utrom miłyj gorod
Serdce
rodziny majej |
Kipuczaja,
maguczaja
Nikiem
nie pobiedimaja
Moskwa
maja, Strana maja
Ty
samaja ljubimaja.” |
Jak
widać (melodii nie słychać, ale ją dobrze pamiętam) piosenka się ostała.
Wałkowaliśmy wtedy jakieś czytanki o Agrafienach i innych rosyjskich gierojach,
bajki o Bułeczce („Ja kolobok, kolobok, ja ot matuszki uszla, ja ot
dzieduszki uszla i ot tebja wołk ujdu”).
Tak
zeszły dwa lata nieróbstwa i w X klasie dostał nas w swe ręce Andrzej Lewandowski.
Na uczniów padł blady strach. Lewandowski zdawał sobie doskonale sprawę
z ogromu naszego nieuctwa i przez kilka pierwszych tygodni zarządził powtórzenie
materiału z poprzednich klas. Egzekwował tę ponownie, a właściwie w większości
po raz pierwszy zdobywaną wiedzę z żelazną konsekwencją i w połowie roku
zaczęły przychodzić pierwsze rezultaty.
Potrafił
również zachęcić nas do nauki proponując praktyczne cele związane ze znajomością
obcego języka – czytelnictwo sowieckiej prasy dostępnej wówczas za psie
pieniądze w kioskach i w prenumeracie. To była oczywiście polityczna robota
ówczesnych władz państwowych i oświatowych, ale dziś trudno mieć o to pretensję.
Prenumerowaliśmy więc różne "Komsomolskie
Prawdy", „Murziłki”, „Krokodyle” i „Techniki Mołodioży”,
i krok po kroku rosyjski stawał się drugim językiem, jakim mogliśmy się
porozumieć.
Jeśli
chodzi o szatę graficzna, czasopisma wydawane były na ogół o klasę lepiej
niż nasze, polskie periodyki. Królował w nich nieco zmodyfikowany socrealizm.
Na okładkach dobrze odżywione „żenszczyny” i muskularni „mużczyny” w pozach
podobnych do znanej z czołówki Mosfilmu rzeźby Muchiny
„Raboczyj i kałchoznica”, sięgali swymi mocarnymi
dłońmi do gwiazd – w Sojuzie trwał przecież już kosmiczny wyścig.
Inną
akcją przybliżającą nam Rosję, a właściwie ówczesny Związek Sowiecki (wg.
prawideł nowomowy zwany Radzieckim) było „łączenie par korespondencyjnych”
po obu stronach Bugu. Różne agendy w obu państwach wynajdowały chyba za
pomocą redakcji młodzieżowych pism adresy osób w Polsce i Sojuzie, i po
kilku tygodniach nadchodziły do nas listy z dalekiego kraju, pisane najczęściej
fioletowym atramentem, robionym chyba z kopiowego ołówka, na wyrwanych
z zeszytu kartkach liniowanych wzdłuż i na ukos, równym, kaligraficznym,
pochyłym pismem.
Ta
korespondencja urywała się często po jednym, dwóch listach, ale były przypadki
– w tym mój, że „pierepisywaliśmy” ze sobą jeszcze wiele lat po ukończeniu
szkoły. „Moja” Wala Szyszanowa z maleńkiego miasteczka Biednodemjanowsk
koło Penzy uczyła się w dziesięciolatce, potem skończyła coś w rodzaju
Studium Nauczycielskiego w sąsiednim Gorodiszcze, a jeszcze potem nakazem
pracy wysłana – jak pisała – niedaleko Nowosybirska („to tylko 170 km
koleją do stacji Kargat i już blisko,
„na maszinie” 50 km na północ od linii transsyberyjskiej, do majewo pasiołka.”) Ukończyła tam zaocznie instytut pedagogiczny w Nowosybirsku, nauczała matematyki w wiejskiej szkole,
wyszła za mąż za Sybiraka.
Ostatni
kontakt, jaki z nią miałem, to listy z początków lat dziewięćdziesiątych
(!). Była już babcią, martwiła się, aby jej najmłodszy syn – Iwanuszka
- nie „papał w armiu”, bo wtedy właśnie rozgorzała pierwsza wojna czeczeńska.
Uwaga dla osób korzystających
z linku "Kargat" - strona pisana cyrylicą, w MSInternet Explorerze trzeba ustawić: Widok, Kodowanie, (ewent. Więcej) Cyrylica Windows.
Lewandowski
potrafił wykorzystywać nowinki techniczne, jakim były ówczesne 18 kilogramowe
magnetofony. Taszczył je na lekcje i demonstrował teksty i scenki odgrywane
przez rosyjskich lektorów i aktorów. Dziś pewnie nazwano by ich „native
speaker’ami”. To wciągało, pozwalało dosłyszeć melodię języka, tak ważny
element w nauce. Kiedyś wprawiłem go w szczere zdumienie, kiedy przyniósłszy
na taśmie jakąś scenkę, a była to rozmowa dwóch mężczyzn z młodą, dopiero
co po maturze dziewczyną, postawił nam wszystkim zadanie wskazania kwestii,
która dotyczyła młodego wieku rozmówczyni. Nie było to określone wprost,
a w aluzyjnym stwierdzeniu. Ja wtedy już dość dobrze rozumiałem rosyjskie
teksty i wyłowienie z rozmowy stwierdzenia "I to było na pewno bardzo niedawno",
nie sprawiło mi trudności. A stwierdzenie to komentowało wypowiedź dziewczyny,
że maturę już zdała i zamierza gdzieś coś studiować.
Andrzej
Lewandowski położył duży nacisk na przygotowanie nas do egzaminów
wstępnych na uczelnie. Sprowadzał testy egzaminacyjne z poprzednich lat
i na ich podstawie poznawaliśmy to, co oba języki - polski i rosyjski różni.
Znajomość różnic w przypadku dwóch zbliżonych języków bywa czasem najważniejsza.
To
lingwistyczne doświadczenie i jednoczesne liźnięcie rosyjskiej literatury,
w tym poezji
„Aniegin
dobryj moj prijatel'
Rodzilsja
na bregach Newy
Gdzie
mozet byt’ rodzilis’ wy |
Ili
blestali moj czitatel’.
Tam
niekagda guljal i ja,
No
wreden sewier’ dla menia.” |
spowodowało,
że rosyjski - chcąc nie chcąc - jest drugim moim ( i jak wiem, nie tylko
moim) językiem. Potrafię dziś włączywszy telewizor posłuchać co w moskiewskiej
i petersburskiej trawie piszczy, potrafię przeczytać cyrylicą to i owo
w internecie.
Wielkie
dzięki panie profesorze Andrzeju Lewandowski.
Pan
profesor Andrzej Lewandowski oprócz działalności lingwistycznej był również
artystą. Z zapałem prowadził przez kilka lat szkolny chór i zespół muzyczny.
Swymi produkcjami uświetniały one zarówno szkolne akademie jak i miejskie
święta fetowane w Domu Kultury. Chór był jednogłosowy, w niektórych tylko
utworach zakończenia fraz bywały wykonywane na dwa głosy. Nigdy nie występował
a
capella, profesor towarzyszył mu zawsze grą na akordeonie jako instrumentalista
i dyrygent w jednej osobie.
Na repertuar składały się
znane pieśni masowe, a także rewolucyjne i patriotyczne. Charakter działalności
chóru odpowiadał ideowym przesłankom uroczystości, które uświetniał. Z
podstawowym kształceniem muzycznym członków chóru i zespołu Profesor miał ułatwione zadanie.
|
 |
Na fot. Zakończenie
roku szkolnego 1960/61. W Auli chór i zespół muzyczny pod kierownictwem
Andrzeja Lewandowskiego.
|
|
Przychodziły bowiem do niego
osoby, które we wcześniejszych latach pracowały pod kierunkiem Władysława
Bębenka, nauczyciela muzyki i śpiewu w szkołach podstawowych Przasnysza.
Tak samo instrumentaliści w większości przechodzili przez ręce pana Bębenka.
Część z nich pochodziła również ze "szkoły" innego nauczyciela muzyki i
śpiewu - pana Ostrowskiego.
Chóry i zespoły prowadzone
przez pana Bębenka były bardziej elitarne. Śpiewały w nich dzieci mające co
najmniej dobry słuch muzyczny. Ich repertuar - zawsze czterogłosowy -
dobierany ze starannością, pochodził m. in. ze zbiorów Kolberga, czy
opracowań Sygietyńskiego i był przez dyrygenta cyzelowany i dopracowywany w szczegółach. Andrzej
Lewandowski dbał przede wszystkim, aby było donośnie, radośnie i masowo,
bo takie zapotrzebowanie zgłaszały ówczesne władze, takie były czasy.
Chór towarzyszył również
solistkom i solistom - wokalistom i instrumentalistom. Te osoby zmieniały się,
tak jak zmieniają się roczniki szkolne, ale pamiętam przede wszystkim starsze
koleżanki i kolegów. Rzut oka na powyższą fotografię
pozwala rozpoznać akordeonistów: Sławka Wojtysiaka, Wojtka Chrzanowskiego,
Andrzeja Niksińskiego, perkusistę Włodka Sutowskiego, po lewej w grupie
smyczków siedzą siostry Żychowskie, Ela Sobieraj. Z tyłu stoją chórzyski -
Wacia Nowogórska, Jagoda Tomaszewska - ta sama, tylko kilkanaście lat starsza
od dziewczynki przechadzającej się po parku na fotografii w moim tekście
o ulicy Kilińskiego. Rozpoznaję jeszcze Tereskę Milewską i Elżbietę
Lubowiecką z mojego rocznika. Nie wiem, kto śpiewa lub recytuje wiersz na
pierwszym planie. To jeszcze do sprawdzenia.
Wspomniany tu Andrzej
Niksiński przez długi czas popisywał się ciekawym wykonaniem akordeonowym
jazzowego standardu Duke'a Ellingtona - "Karawana". Był dosłownie
zmuszany przez młodą, szkolną publiczność do wielokrotnych bisów. Młoda
publiczność już bowiem czuła bluesa, nadchodził czas muzyki młodzieżowej
lat sześćdziesiątych.
Jak wynika z przekazów
pisanych, w rolach solistek - wokalistek występowały również
Mariola Kalinowska,
Krysia Chęcmanowska i Hanka Langowska. Znanym wykonawcą popularnej piosenki z
repertuaru zespołu "Śląsk" - pt. "Furman" był Tomek
Nałęcz. On, a także Janek Sobierajski akompaniowali na akordeonach w późniejszych
latach, gdy widoczna na fotografii "stara gwardia" wyfrunęła już z
przasnyskich gniazd i rozleciała się po świecie. Na drugim
chóralnym zdjęciu rozpoznaję też szkolną gwiazdę przełomu lat pięćdziesiątych
i sześćdziesiątych - Wojnarowską, moja kuzynkę Jonkę Myślińską,
"Becię" Kocięcką i inne twarze, które mam w pamięci, ale nazwiska
już mi uleciały.
Wielkim powodzeniem cieszyła
się wówczas pieśń do słów z mickiewiczowskiego "Konrada
Wallenroda", której zwrotka i refren śpiewane fortissimo wprost trzęsły
murami szkoły, tak jak trzęsły się wieże Alpuhary:
"Już w gruzach
leżą Maurów posady,
Naród ich
dźwiga żelaza,
Bronią się
jeszcze twierdze Grenady,
Ale w Grenadzie
zaraza. |
Broni się
jeszcze z wież Alpuhary
Almanzor z
garstką rycerzy,
Hiszpan pod
miastem zatknął sztandary,
Jutro do szturmu
uderzy." |
W tamtym czasie, kiedy twórczość
Wieszcza była mi jeszcze mało znana, zastanawiałem się często, co to za
zwierz
tak się dzielnie bronił w tej pieśni?
Po przejściu ze szkoły podstawowej
do średniej po raz pierwszy "postawiłem się" rodzicom i nauczycielom. Po
siedmioletnich doświadczeniach skrzypcowo - chóralnych u pana Bębenka kategorycznie
odmówiłem uczestnictwa w jakiejkolwiek pozalekcyjnej działalności artystycznej.
Trzeba było w końcu trochę pożyć. Trzeba było odpocząć.
Uczono
nas również niemieckiego, ale tamta nauka szła dość systematycznie od początku
i nie było w niej aż takich dramatycznych zwrotów.
To
był taki polityczno – społeczny przedmiot omawiający ustrój państwa, w
którym żyliśmy, jego ustawę zasadniczą i inne ważne akty prawne, obowiązki
i prawa obywatela... Prowadził go ojciec naszego kolegi, Henryk Leliński,
osoba wówczas zorientowana chyba najlepiej w tamtejszej rzeczywistości
– był bowiem posłem na Sejm w kadencji końca lat pięćdziesiątych. Miał
przygotowanie zawodowe, przed wojną kończył studia nauczycielskie i jego
lekcje wspominam jako w miarę ciekawe i nie narzucające nachalnie ówcześnie
obowiązującej doktryny politycznej. Zachęcał nas do czytania „Polityki”,
czasopisma w tamtym czasie skłaniającego się chyba w kierunku socjaldemokratycznym,
chociaż wobec wszechobecnej cenzury i PZPR –owskiego monopolu na informację
nie można do tego przykładać dzisiejszych miar. Mógł jednak propagować
np. czytelnictwo „Trybuny Ludu” lub „Żołnierza Wolności”, a tego nie robił.
O poziomie tych i innych niesławnej pamięci periodyków mogłem się wkrótce
przekonać w czasie dwuletniej służby wojskowej, gdzie jedyną kolportowaną
gazetą był „gadzinowy” „Głos Żołnierza”, a „Żołnierz Wolności” uchodził
raczej za elitarny dziennik adresowany do kadry oficerskiej. Treści jednak
w nim zawarte mogły wspomniana tu „Trybunę..” postawić w szeregu rewizjonistów
używając ówczesnego, partyjnego języka.
Czasy
PRL-u w ogóle przypominały wielka schizofrenię. Było to celnie nazwane
„dwójmyśleniem”. Co innego w szkole i na akademii ku czci, co innego w
domu i przy radioodbiorniku z włączoną „Wolną Europą”.
Moja
sytuacja w klasie była nieco inna niż pozostałych uczniów. Ojciec pracował
„na swoim”, miał prywatny sklep, nie krył się nigdy ze swymi antysocjalistycznymi
poglądami. Po 1956 roku z rekomendacji zrzeszenia rzemieślników i drobnych
kupców został wybrany na jedną kadencję do miejskiej rady narodowej, gdzie
– być może w sposób nie do końca przemyślany – występował kilkakrotnie
w obronie osób pokrzywdzonych przez lokalną władzę. To mu wśród zdominowanej
przecież przez koła PZPRowsko ZSLowskie Radzie zrobiło markę pieniacza
i elementu antysocjalistycznego. A ja byłem synem tego elementu. W szkole
czasami słyszałem z ust niektórych kolegów głupawe docinki, ale raczej
nie była to reguła. Z innych źródeł wiem, że w „przyjacielskich” rozmowach
jeden z przedstawicieli powiatowych władz oświatowych przestrzegał różnych
rodziców o niestosowności kolegowania się ze mną, jako również politycznie
niepewnym elementem. Nie przypominam sobie jednak, abym mógł z tego powodu
odczuć jakąkolwiek niechęć czy dystans ze strony np. pana Lelińskiego,
a przyjaźniłem się z jego synem od lat i dziś jest od prawie trzydziestu
lat moim szwagrem.
Miejscy
urzędnicy popamiętali jednak mojego ojca - opozycjonistę z rady i przy
pierwszej, nadarzającej się okazji nie wydali koncesji na dalszą działalność
handlową, a żeby socjalistyczna sprawiedliwość zapanowała obłożyli firmę
tzw. domiarem, czyli dodatkowym podatkiem w wysokości rocznej pensji przeciętnego
urzędnika. Kwotę tę trzeba było długo spłacać ze skromnej pensji mojej
mamy.
Przez
całe cztery lata nauczał mnie pan Władysław Łęgowski. Miałem z nim okazję
zetknąć się już w ostatnich latach szkoły podstawowej, kiedy to korzystaliśmy
z kolegami z pracowni fizyki jako dużej ciemni fotograficznej na zajęciach
kółka fotograficznego prowadzonego przez pana Aleksandra Drwęckiego. Pracownia
była wspólna dla obu szkół – podstawowej i średniej, mieściła się w suterenie
i była nieźle wyposażona w pomoce naukowe. Pamiętam, jak kiedyś w czasie
zajęć pan Drwęcki zarekomendował mnie Łęgowskiemu słowami:
-
To Adam Myśliński, będzie pan miał z niego dobrego ucznia z fizyki.
Fizykę
znałem rzeczywiście nieźle. Chociaż nie zawsze. Jadąc na renomie miałem
kiedyś fatalną wpadkę. Wyrwany znienacka do odpowiedzi nie potrafiłem wykrzesać
z siebie ani słowa. Łęgowski potraktował brak odpowiedzi jako ‘wypadek
przy pracy’ i nie wstawił mi do dziennika oceny niedostatecznej. Spotkało
się to z wielkim niezadowoleniem klasy, szczególnie jej żeńskiej części,
która – choć nie cała – z fizyką miewała kłopoty. Potem postarałem się
odrobić ten dług honorowy i to z okładem, ale nie przekonało to sufrażystek.
Kiedy
dziś z perspektywy czasu porównuję nasze zajęcia z takich przedmiotów jak
fizyka, chemia i biologia z zajęciami prowadzonymi w innych szkołach, spostrzegam
nie bez dumy, że wyposażenie pracowni w naszej, a przede wszystkim metody
nauczania stawiają ją na czele w rankingu jakości. Pracownia fizyki dysponowała
wieloma modelami urządzeń z zakresu mechaniki, termodynamiki, optyki, akustyki
i elektryczności. Wiele tematów omawianych na lekcjach ilustrowanych bywało
doświadczeniem. Nie były to wyłącznie pokazy w wykonaniu nauczyciela. Na
każdym stoliku potrafiły znaleźć się proste przyrządy pozwalające na zapoznanie
się np. ze zjawiskiem rozszerzalności cieplnej ciał stałych i cieczy, przewodnictwa
cieplnego metali i izolatorów, na stołach warczały ręcznie napędzane prądnice,
strzelały wyładowania z maszyn elektrostatycznych, pryzmaty rozszczepiały
białe światło na wielobarwną tęczę, a przyspieszenie ziemskie działało
jednakowo zarówno na kulkę ołowiu jak i na piórko ptasie, które umieszczone
w próżniowej rurze opadały na dno równocześnie. Nie chcę zanudzać czytelnika
dalszymi opisami doświadczeń, ale były one dla mnie fascynujące.
Kiedy
dzisiaj przychodzą do mnie na zajęcia młodzi ludzie z trzeciego roku studiów
i opowiadają, że nauka fizyki lub chemii polegała w ich szkołach na pamięciowym
wkuwaniu formułek, a jedynym doświadczeniem, jakie udawało się im wykonać
było zapisywanie ich kredą na tablicy, ogarnia mnie zdziwienie połączone
z niedowierzaniem. Z jednej strony siermiężne czasy gomułkowskie, z drugiej
dzisiejsza skomputeryzowana rzeczywistość i... szkolny regres, jakiego
skutki obserwuję. Kto i kiedy popełnił błąd, doprowadzając szkołę do takiego
upadku – nie mnie tu sądzić. Kurs fizyki na pierwszym roku zajęć na jednym
z wydziałów stołecznego uniwersytetu prowadzi do 50% odsiewu wśród studentów.
Wykładowcy przez pierwsze dwa miesiące powtarzają zagadnienia, których
znajomość student winien wynieść właśnie ze szkoły średniej.
Odszedłem
jednak dość znacznie od głównego nurtu tej opowieści. Na zajęciach fizyki,
jak to w szkole, zajmowałem się także zgoła czym innym. Szanowaliśmy wówczas
książki, każdy okładał je w papier, opatrywał naklejką z nazwą przedmiotu,
do nauki którego służyła. Czasem zdarzało się, że z różnych powodów okładałem
je w zwykłą gazetę. Ojciec kupował wówczas „Kurier Polski”, warszawską
popołudniówkę zbliżoną do ówczesnego Stronnictwa Demokratycznego, „przybudówki”
mającej legitymizować „demokratyczne” rządy PZPR-u. Gazeta nie była przez
to tak drętwa, zamieszczała sporo informacji własnych, również sensacyjnych,
a nie wyłącznie PAPowsko - KCowskie komunikaty. Zatem można je było czytać
z okładek książki urozmaicając sobie nudniejsze partie lekcji. Książka
krążyła z rak do rąk po sąsiednich stolikach nie wzbudzając u profesora
Łęgowskiego podejrzeń – była wciąż książką do fizyki. Informacje wydrukowane
na takiej okładce były jednak przypadkowe, jak umieścił je redaktor wydania,
czasem niepełne, bo ucięte przy dopasowaniu formatu gazety do wielkości
książki.
Wkrótce
jednak wpadłem na pomysł samodzielnego ich redagowania. Wykorzystując podtytuł
działu wiadomości drobnych z czwartej kolumny -
„Kurierek”, uczyniłem
go tytułem gazetki i przystąpiłem do urozmaicania treści naklejając gazetowe
wycinki i łamiąc całkiem nową miniaturę gazetowej strony. Z czasem zaczęły
się tam pojawiać również wycinki z innych czasopism, w szczególności z
poczytnego wówczas „Przekroju”. Wymagało to pewnego poświęcenia,
gdyż nie zawsze z lekcji na lekcję dało się wynaleźć ciekawy materiał.
Poza tym trzeba było to wszystko przyklejać, dopasować szerokością szpalty
i wielkością czcionki. Zajmowało czas, który w zasadzie powinien być przeznaczony
na naukę. Kiedy czasem na kolejnej lekcji nie pojawiało się nowe wydanie,
koledzy bywali zawiedzeni. Udało mi się wykleić kilka wydań „Kurierka”.
Żaden z nich nie zachował się – niestety.
Do
najwytrwalszych czytelników należał Andrzej Jeliński, czytywał go również
Stefan Kołakowski i Zenek Sachanowicz. W pracowni fizyki siedzieliśmy przy
jednym lub przy sąsiednich stołach.
Nauczał
jej nas Michał Obojski. Czynił to chyba z jeszcze większą pasją i zaangażowaniem
niż prof. Łęgowski. Pracownia chemiczna znajdowała się w sąsiednim budynku
szkoły podstawowej nr 2, obok gabinetu lekarskiego. Służyła uczniom trzech
szkół, obu podstawowym i liceum. Pamiętam do dziś wrześniowy dzień 1960
roku, kiedy na pierwszej lekcji chemii prof. Obojski wyprowadził nas na
boisko szkolne i ułożywszy na betonie zawiniątko z jakąś tajemniczą substancją
rzucił w nie kamieniem. Ułamek sekundy potem oślepił nas błysk i towarzyszący
mu grzmot detonacji zatrząsł szybami i murami budynków. Po boisku snuł
się kwaśno pachnący dym tlenków fosforu, wszyscy stali oniemiali.
„To
jest siła chemii” – powiedział profesor. „Będziemy się o niej uczyli”.
Znam co najmniej trzech, których ten błysk i huk omotał na całe życie.
Jeden z nich jest profesorem Warszawskiego Uniwersytetu, inni również działają
w tej dziedzinie w uczelniach w kraju i daleko po świecie.
Wróćmy
jednak do pracowni. Nie była może wyposażona w szczególnej klasy sprzęty.
Podstawowe szkło laboratoryjne to były probówki w drewnianych statywach,
do ogrzewania ich zawartości służyły śmieszne palniki spirytusowe w kształcie
kałamarzy z knotem
i szklanym kołpakiem do zakrywania, kiedy się ich nie używało. Profesor
Obojski mówił na nie żartobliwie: "Świecą, jak światłość wiekuista". Regułą
było jednak, ze na lekcji taki zestaw stał na każdym stole i każdy mógł
wszystkiego dotknąć i samodzielnie spróbować – doświadczyć.
W
szafach zamkniętych na klucz stały tajemnicze, brazowoszklane słoje i butelki
zawierające różne substancje - pierwiastki i związki chemiczne. Bywały
one obiektem westchnień chłopców - młodych pirotechników. Szczególną estymą
darzyliśmy czerwony fosfor i chloran potasu, składniki tzw. kalichlorku,
mieszaniny wybuchowej, której działanie profesor zademonstrował nam wspomnianego
pierwszego dnia nauki.
Profesor
zdając sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie groziło w czasie doświadczeń
z wybuchowymi subsatncjami strzegł ich jak oka w głowie. Jednak przemyślność
młodych chemików była nie do opanowania. Próbowałem kupić chloran w aptece
(wg. przedwojennej farmakopei jego wodny roztwór - nazwy tej "wody" już
nie pamiętam - służył jako środek dezynfekcyjny - wyczytałem o tym w starej
Encyklopedii Michała Arcta)
oczywiście bez powodzenia. Pani Kamińska z apteki w Rynku wykazała czujność
i odmówiła sprzedaży. W końcu zdobyłem go od kolegi z Karwacza. Jego ojciec
był tam kierownikiem szkoły, a dostęp do szaf chemicznych okazał się łatwiejszy.
Moje doświadczenia z chloranem potasu skończyły się groźnie, Bogu dzięki
nie tragicznie. Wskutek nieostrożnego obchodzenia się ładunki przygotowane
do wystrzałów uległy samozapłonowi parząc mi prawą dłoń. Na szczęście nie
doszło do detonacji, na szczęście poparzenia nie były groźne. Respekt do
chloranu potasu pozostał mi jednak do dziś.
Do
dowiadczeń z radiotechniki przydatną okazała się galena,
siarczek ołowiu. Minerał ów ma właściwości półprzewodzące
i pierwsze detektory
w odbiornikach radiowych, popularnie nazywane "kryształkami", wykonane
były właśnie z galeny. Profesor Obojski poproszony kiedyś o podarowanie
chociaż niewielkiego kawałka galeny (namiętnie konstruowałem wtedy również
odbiorniki radiowe) obdarował nas hojnie. Wystarczyło dla mnie i dla innych
kolegów.
Na
ścianach pracowni oprócz układu okresowego Mendelejewa wisiały umieszczone
w szklanych gablotach poglądowe tablice ilustrujące różne procesy technologiczne.
Jednym z nich był proces
wielkopiecowy - produkcja surówki żelaznej z rud. Każdy z surowców
- ruda (np. hematyt lub magnetyt), koks i topniki w niewielkich grudkach
przymocowane do tablicy czyniły prezentację bardziej przystępną. Szkolne
pomoce wytwarzane były w "Cezasie", (Centrali Zaopatrzenia Szkół - starzy
nauczyciele nazywali ją centralą zmartwień szkolnych), której siedzibę
na skrzyżowaniu ówczesnej Alei Świerczewskiego i Marchlewskiego w
Warszawie odwiedzałem parę lat później wielokrotnie, kiedy już w trakcie
pracy zawodowej wyposażałem uczelnianą pracownię technologii chemicznej.
W pracowni
chemicznej po raz pierwszy dane nam było zapoznać się z pierwiastkami
i ich związkami, poznać tablicę Mendelejewa, odróżnić kwas od zasady, przeprowadzić
wiele reakcji. Fenoloftaleina
w wodzie wapiennej barwiła się na różowo, by po dodaniu kilku kropel kwasu
ponownie stać się odbarwić, „soda
oczyszczana” z kiosku Woźniaka pieniła się w reakcji z octem ze spożywczego
Stasi M. wydzielając dwutlenek węgla tłumiący płomień świecy na dnie słoika.
Wodór z tlenem wybuchał zapalony w puszce po ogórkach przywiązanej dla
bezpieczeństwa mocnym sznurkiem do laboratoryjnego stołu. Po takiej detonacji
puszka zamieniała się w rakietę i leciała ku sufitowi – to były zajęcia
z pogranicza magii.
W X
klasie (trzeciej) poznawaliśmy podstawy chemii organicznej, budowę węglowodorów,
alkoholi, kwasów organicznych i amin, węglowodanów - w tym skrobi i cukrów,
ich reakcji charakterystycznych i właściwości.
Zahaczaliśmy
też o biochemię, kiedy wykonywaliśmy reakcję enzymatycznej inwersji
cukrów złożonych do prostych w doświadczeniu z sacharozą,
własną śliną i reakcją lustra
srebrnego.
To
ostatnie doświadczenie przywołuje w mej pamięci scysję pomiędzy jedną z
koleżanek, a prof. Obojskim. Koleżanka – panienka z dobrego domu - nauczona,
że nie wypada pluć, a już w szczególności przy stole (niezależnie, czy
byłby to stół w jadalni, czy laboratoryjny) kategorycznie odmówiła naplucia
do probówki z roztworem sacharozy.
Tu
dla mniej zorientowanych w zagadnieniu przypomnę, że ślina zawiera enzymy
trawienne - amylazę (ptialinę), które są w stanie rozłożyć cukier buraczany
- sacharozę (z grupy nieredukujących) – na glukozę
i fruktozę. Produkty
reakcji redukują srebro z odczynnika
Tollensa, które w czasie ogrzewania nad palnikiem w próbówce osadza
się na jej ściankach tworząc lustrzaną powierzchnię.
Sytuacja
stała się nerwowa, profesor poprosił ją o stawienie w szkole się z rodzicami.
Jak potoczyła się ta sprawa – nie pamiętam, natomiast pamiętam wynik doświadczenia,
które zakończyliśmy na następnej lekcji. Wszyscy, którym plucie do próbówki
nie sprawiało trudności, otrzymali je pięknie posrebrzone, niczym bożonarodzeniowe
bombki.
Z innych,
bardziej wybuchowych doświadczeń pamiętam jak skonstruowaliśmy bombę termitową.
Reakcja pyłu aluminiowego z tlenkami żelaza wytwarza temperaturę powyżej
30000C. Skończyło się na przepaleniu porcelanowego tygla, stołka,
na którym to ustawiliśmy i wypaleniu dziury w deskach podłogi. Ładunek
był niewielki, do pożaru nie doszło.
Profesor
Obojski przygotowywał spośród nas grupę uczniów do startu w olimpiadach
chemicznych. Organizował pozalekcyjne zajęcia obejmujące podstawy analizy
chemicznej, które to zagadnienia poznaje student dopiero na pierwszym i
drugim roku. Z mojego rocznika dwóch kolegów osiągnęło szczyty: zostali
przyjęci bez egzaminów na kierunki chemiczne politechniki i uniwersytetu.
Byli nimi Józek Gołdon i Karol
Jackowski. Mnie nie udało się, choć też zostałem zakwalifikowany do
konkursu w Warszawie, ale i tak pozostałem w tym fachu. Później jeszcze
kilku absolwentów naszego Liceum zwyciężało w Olimpiadzie, osobiście znam
Andrzeja
Królikowskiego (pracuje na Politechnice), a z młodszych, których kojarzę
- w Kalifornii pracuje Mariusz
Milik, zajmując się komputerowym przewidywaniem struktur protein.
Profesor
dobrze zasłużył się przasnyskiej edukacji. Jego imieniem nazwano jedną
z ulic w osiedlu
Orlika w Przasnyszu.
Kiedy
człowiek wchodził zasapany na drugie piętro naszej szkoły, wprost ze schodów
mógł wejść do auli, skręcając w lewo mijał gabinet dyrektora i dalej po
lewej w głębokiej wnęce natykał się na drzwi do gabinetu biologicznego.
Pomieszczenie to było typową klasą bez zaplecza – gabinet fizyki znajdujący
się dwie kondygnacje niżej dysponował dodatkowym pokojem na pomoce naukowe.
W gabinecie biologicznym przy ścianach stało kilka szaf. W nich zgromadzone
były różne preparaty i inne pomoce, a także duma pracowni – mikroskopy
dające dobre powiększenie (do ok. kilkuset razy). Również na ścianach wisiały
za szkłem plansze przedstawiające okazy fauny i flory najczęściej będącej
pod ochroną, a także ich nazwy systematyczne po polsku i po łacinie. Z
jednej z plansz spoglądał na nas myszołów
– buteo buteo z., na innej szumiała limba
– pinus cembra, a jeszcze innej planszy w ogóle nie było,
a gdyby była, jej nazwa brzmiałaby po łacinie upupa epops.
Dudek.
Ale to skojarzenie nasuwało mi się o wiele później, kiedy na warszawskich
słupach ogłoszeniowych widywałem afisze znanego kabaretu Edwarda Dziewońskiego. |
 |
Myszołów
rys.Robert Dzwonkowski
|
|
Królowała
w pracowni pani Teresa Koter, najbardziej kobieca kobieta w szkole przełomu
lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Była młodą mężatką – wówczas pewnie
jeszcze przed trzydziestką - pracującą w Liceum przasnyskim od 1958 roku.
Z jej twarzy rzadko znikał łagodny uśmiech, z tym uśmiechem opowiadała
o roślinach nago – i
okrytozalążkowych,
jedno – i dwuliściennych, zwierzętach od pantofelka
i
stułbii, poprzez gady
i płazy, aż do ssaków
–
parzysto- i nieparzystokopytnych,
drapieżnych i człekokształtnych, i pewnie także mówiłaby o człowieku, gdyby
znienacka nie wyjechała z Przasnysza chyba w roku 1962.
Ale zanim wyjechała
oprowadzała nas po tajemnym świecie wirusów i bakterii, jądrach i cytoplazmach,
podziałach komórek,
chromosomach,
mitozach
i
mejozach. Na jej lekcjach
struny
grzbietowe ewoluowały do kręgosłupów, skrzela
zamieniały się w płuca, pyłki lądowały na słupkach, a plemniki konkurowały
w wyścigach. Jedne rośliny wydawały nasiona, inne rozsiewały zarodniki,
jeszcze inne rozmnażały się
wegetatywnie. |
|
Limba nad Morskim Okiem
fot.Andrzej Mróz
|
|
Wszystka ta wiedza
połączona z urodą pani Koter powodowały, że niektórzy koledzy tracąc głowę
rzucali się po dzwonku na pomoc np. w niesieniu dziennika do odległego
o dziesięć kroków pokoju nauczycielskiego. Przed lekcjami z zapałem rozstawiali
na stołach wcale nie ciężkie mikroskopy, aby pani się nie przemęczała,
na lekcjach zaś siedzieli w pierwszych ławkach wpatrzeni w nią jak w obraz.
Mogło to być również powodowane niedyskrecjami, jakie przedostały się do uczniowskiej
wiadomości na temat jej błogoslawionego stanu, bo w takowym - o ile pamiętam - znalazla
się pod koniec pobytu w naszej szkole.
Znosiła te zaloty z pogodą ducha strofując tylko od czasu do czasu co bardziej
zapalczywych.
Na
lekcjach mieliśmy również sporo ćwiczeń. Sadziliśmy cebule umieszczając
je na kawałku gazy obwiązanej nitką wokół gwintu w napełnionych wodą słoikach
po dżemie. W ciepłym kącie na kawałku suchego chleba hodowaliśmy pleśniaki,
wyhodowane cebule kroiliśmy na plastry, aby pod mikroskopem podziwiać ich
komórkową budowę. To samo robiliśmy z liśćmi trzykrotki. W komórkach tętniły
wodniczki, chlorofil
pełen magnezu asymilował dwutlenek węgla z powietrza oddając ożywczy tlen,
który rozpuszczając się w hemoglobinie krwi utleniał substancje odżywcze
w innych komórkach, tym razem zwierzęcych i ludzkich.
Jeśli do dziś
pamiętam z grubsza, czym zasłynął czeski mnich Mendel,
co to jest
foto – i
geotropizm,
a co stożek wzrostu,
a jak rośnie łodyga i korzeń, gdy roślinę umieścić na wirówce, to
chyba wykład sprzed lat czterdziestu dał dobre wyniki. Nie pamiętam, jakie
miałem oceny z biologii. Pewnie niezłe.
Panią Teresę
Koter widziałem później raz tylko w latach siedemdziesiątych gdzieś na
widowni teatru, może to było Studio Szajny, a może Dramatyczny? Siedziała
z grupą młodzieży, pewnie przywiodła tam szkolną wycieczkę. Wydaje mi się,
że mieszkała i pracowała gdzieś pod Warszawą.
I
jeszcze kilka słów o gabinecie biologicznym. W kącie po lewej stronie tablicy
na metalowym stelażu stał szkolny telewizor. Na co dzień bywał zamknięty
w drewnianym pudle ze skoblem i kłódką, używano go tylko od “wielkiego
dzwonu”. Wiosną 1961 roku, a konkretnie 12 kwietnia rano dyrektor Rawa
biegał zaaferowany po korytarzu. Na twarzy malowało mu się radosne podniecenie
i duma, że posiadł przed wszystkimi pewną bardzo ważną tajemnicę. Okazało
się bowiem, że otrzymał z Kuratorium telefoniczną wiadomość o mającej się
odbyć telewizyjnej transmisji z Moskwy. Zawieszono normalny tok zajęć.
W gabinecie zebrano całą młodzież, dziewczęta ubrane w czarne i granatowe,
satynowe fartuchy z białymi kołnierzykami wchodziły niepewnie do środka.
Z nabożeństwem uruchomiono odbiornik i na ekranie ukazał się lektor zapowiadający
wielka nowinę: w Związku Radzieckim wystrzelono w kosmos pojazd z pierwszym
człowiekiem na pokładzie. Tym człowiekiem był Jurij Gagarin. Pojazd okrążył
Ziemię tylko raz, ale za to w ciągu 108 minut. Wszyscy patrzyli w ekran
niedowierzając. Każdy miał w pamięci przygody książkowego Filleasa
Fogga, który też okrążył Świat, ale aż (a właściwie tylko) w 80 dni.
A tu godzina i czterdzieści osiem minut! Niewyraźne zdjęcia filmowe ukazujące
start rakiety, a także radosne marsze, jakie nastąpiły potem, przekonały
jednak nawet najbardziej sceptycznych. A potem już poszło z górki. W kosmosie.
Gagarin zginął zresztą kilka
lat potem w niejasnych okolicznościach.
Tajemnica jego śmierci
do dzisiaj pozostaje tematem różnych sensacyjnych doniesień prasy na świecie.
c.d.n.
|