W ósmej
klasie trafił się mi nauczyciel historii - Warmuziński. To był młody chłopak,
sprawiał wrażenie osoby nieprzystępnej, próbował ostro trzymać klasę. Ubierał
się jakoś tak "po bikiniarsku", używając określenia z tamtych czasów. Podczas
odpytywania był surowy i wymagał dużo od uczniów.
Oczywiście nie uczyłem się jej w ogóle. Po kilku odpowiedziach – a właściwie ich braku - oraz słabo napisanych klasówkach zebrałem komplet ocen niedostatecznych i na pierwsze półrocze groziła mi dwója. Szczęściem nasz wychwawca Kalinowski widząc co się święci i jednocześnie mając wzgląd na całkiem niezłe oceny z innych przedmiotów wezwał rodziców i po jakichś dodatkowych zaliczeniach wyciągnięto mnie na dostatecznie. Jednak niechęć do przedmiotu pozostała mi na cały okres szkoły, mimo, że Warmuziński przeniósł się z pracą chyba do milicji, a historii uczył nas dobroduszny w porównaniu z nim - Marian Rawa. Z rozmów ze szwagrem przypomniałem sobie, że "po drodze" uczyli nas jeszcze historii panowie Biały i Kaczmarczyk. Wiele
lat później z rozmów w rodzinnym gronie dowiedziałem się, że pan Warmuziński
sam miał poważne luki w wiedzy historycznej. Kiedyś w rozmowach pokojowo-nauczycielskich
wyszło na jaw, że nic nie wiedział o wojnie bolszewickiej 1920 roku. Nie
musiała to być niewiedza powodowana jego nieuctwem. Tak zakłamana była
wówczas historia „oficjalna” wykładana na uczelniach, tacy potem bywali
nauczyciele.
Jednym
z nich był rosyjski. Nie cieszył się on raczej społecznym uznaniem jako
język zaborców, ale nie było rady. W ramach sowietyzacji polskiej szkoły
był jedynym językiem obcym nauczanym już od piątej klasy. Wyniesiona z
domu nieufnosć do przedmiotu kazała dzieciom zadawać podchwytliwe
pytania nauczycielce tego języka, n.p. czy w Rosji dzieci na prawach wzajemności
uczą się również polskiego. Biedna pani Niestępska - "Babuszka" - zarzekała
się, że na pewno w niektórych szkołach itd. Itp. Nikt w to nie wierzył.
Jak
widać (melodii nie słychać, ale ją dobrze pamiętam) piosenka się ostała.
Wałkowaliśmy wtedy jakieś czytanki o Agrafienach i innych rosyjskich gierojach,
bajki o Bułeczce („Ja kolobok, kolobok, ja ot matuszki uszla, ja ot
dzieduszki uszla i ot tebja wołk ujdu”).
Jeśli chodzi o szatę graficzna, czasopisma wydawane były na ogół o klasę lepiej niż nasze, polskie periodyki. Królował w nich nieco zmodyfikowany socrealizm. Na okładkach dobrze odżywione „żenszczyny” i muskularni „mużczyny” w pozach podobnych do znanej z czołówki Mosfilmu rzeźby Muchiny „Raboczyj i kałchoznica”, sięgali swymi mocarnymi dłońmi do gwiazd – w Sojuzie trwał przecież już kosmiczny wyścig. Inną
akcją przybliżającą nam Rosję, a właściwie ówczesny Związek Sowiecki (wg.
prawideł nowomowy zwany Radzieckim) było „łączenie par korespondencyjnych”
po obu stronach Bugu. Różne agendy w obu państwach wynajdowały chyba za
pomocą redakcji młodzieżowych pism adresy osób w Polsce i Sojuzie, i po
kilku tygodniach nadchodziły do nas listy z dalekiego kraju, pisane najczęściej
fioletowym atramentem, robionym chyba z kopiowego ołówka, na wyrwanych
z zeszytu kartkach liniowanych wzdłuż i na ukos, równym, kaligraficznym,
pochyłym pismem.
Uwaga dla osób korzystających z linku "Kargat" - strona pisana cyrylicą, w MSInternet Explorerze trzeba ustawić: Widok, Kodowanie, (ewent. Więcej) Cyrylica Windows. Lewandowski potrafił wykorzystywać nowinki techniczne, jakim były ówczesne 18 kilogramowe magnetofony. Taszczył je na lekcje i demonstrował teksty i scenki odgrywane przez rosyjskich lektorów i aktorów. Dziś pewnie nazwano by ich „native speaker’ami”. To wciągało, pozwalało dosłyszeć melodię języka, tak ważny element w nauce. Kiedyś wprawiłem go w szczere zdumienie, kiedy przyniósłszy na taśmie jakąś scenkę, a była to rozmowa dwóch mężczyzn z młodą, dopiero co po maturze dziewczyną, postawił nam wszystkim zadanie wskazania kwestii, która dotyczyła młodego wieku rozmówczyni. Nie było to określone wprost, a w aluzyjnym stwierdzeniu. Ja wtedy już dość dobrze rozumiałem rosyjskie teksty i wyłowienie z rozmowy stwierdzenia "I to było na pewno bardzo niedawno", nie sprawiło mi trudności. A stwierdzenie to komentowało wypowiedź dziewczyny, że maturę już zdała i zamierza gdzieś coś studiować. Andrzej
Lewandowski położył duży nacisk na przygotowanie nas do egzaminów
wstępnych na uczelnie. Sprowadzał testy egzaminacyjne z poprzednich lat
i na ich podstawie poznawaliśmy to, co oba języki - polski i rosyjski różni.
Znajomość różnic w przypadku dwóch zbliżonych języków bywa czasem najważniejsza.
spowodowało,
że rosyjski - chcąc nie chcąc - jest drugim moim ( i jak wiem, nie tylko
moim) językiem. Potrafię dziś włączywszy telewizor posłuchać co w moskiewskiej
i petersburskiej trawie piszczy, potrafię przeczytać cyrylicą to i owo
w internecie.
Chóry i zespoły prowadzone przez pana Bębenka były bardziej elitarne. Śpiewały w nich dzieci mające co najmniej dobry słuch muzyczny. Ich repertuar - zawsze czterogłosowy - dobierany ze starannością, pochodził m. in. ze zbiorów Kolberga, czy opracowań Sygietyńskiego i był przez dyrygenta cyzelowany i dopracowywany w szczegółach. Andrzej Lewandowski dbał przede wszystkim, aby było donośnie, radośnie i masowo, bo takie zapotrzebowanie zgłaszały ówczesne władze, takie były czasy. Chór towarzyszył również solistkom i solistom - wokalistom i instrumentalistom. Te osoby zmieniały się, tak jak zmieniają się roczniki szkolne, ale pamiętam przede wszystkim starsze koleżanki i kolegów. Rzut oka na powyższą fotografię pozwala rozpoznać akordeonistów: Sławka Wojtysiaka, Wojtka Chrzanowskiego, Andrzeja Niksińskiego, perkusistę Włodka Sutowskiego, po lewej w grupie smyczków siedzą siostry Żychowskie, Ela Sobieraj. Z tyłu stoją chórzyski - Wacia Nowogórska, Jagoda Tomaszewska - ta sama, tylko kilkanaście lat starsza od dziewczynki przechadzającej się po parku na fotografii w moim tekście o ulicy Kilińskiego. Rozpoznaję jeszcze Tereskę Milewską i Elżbietę Lubowiecką z mojego rocznika. Nie wiem, kto śpiewa lub recytuje wiersz na pierwszym planie. To jeszcze do sprawdzenia. Wspomniany tu Andrzej Niksiński przez długi czas popisywał się ciekawym wykonaniem akordeonowym jazzowego standardu Duke'a Ellingtona - "Karawana". Był dosłownie zmuszany przez młodą, szkolną publiczność do wielokrotnych bisów. Młoda publiczność już bowiem czuła bluesa, nadchodził czas muzyki młodzieżowej lat sześćdziesiątych. Jak wynika z przekazów pisanych, w rolach solistek - wokalistek występowały również Mariola Kalinowska, Krysia Chęcmanowska i Hanka Langowska. Znanym wykonawcą popularnej piosenki z repertuaru zespołu "Śląsk" - pt. "Furman" był Tomek Nałęcz. On, a także Janek Sobierajski akompaniowali na akordeonach w późniejszych latach, gdy widoczna na fotografii "stara gwardia" wyfrunęła już z przasnyskich gniazd i rozleciała się po świecie. Na drugim chóralnym zdjęciu rozpoznaję też szkolną gwiazdę przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych - Wojnarowską, moja kuzynkę Jonkę Myślińską, "Becię" Kocięcką i inne twarze, które mam w pamięci, ale nazwiska już mi uleciały. Wielkim powodzeniem cieszyła
się wówczas pieśń do słów z mickiewiczowskiego "Konrada
Wallenroda", której zwrotka i refren śpiewane fortissimo wprost trzęsły
murami szkoły, tak jak trzęsły się wieże Alpuhary:
W tamtym czasie, kiedy twórczość Wieszcza była mi jeszcze mało znana, zastanawiałem się często, co to za zwierz tak się dzielnie bronił w tej pieśni? Po przejściu ze szkoły podstawowej
do średniej po raz pierwszy "postawiłem się" rodzicom i nauczycielom. Po
siedmioletnich doświadczeniach skrzypcowo - chóralnych u pana Bębenka kategorycznie
odmówiłem uczestnictwa w jakiejkolwiek pozalekcyjnej działalności artystycznej.
Trzeba było w końcu trochę pożyć. Trzeba było odpocząć.
Uczono nas również niemieckiego, ale tamta nauka szła dość systematycznie od początku i nie było w niej aż takich dramatycznych zwrotów.
To
był taki polityczno – społeczny przedmiot omawiający ustrój państwa, w
którym żyliśmy, jego ustawę zasadniczą i inne ważne akty prawne, obowiązki
i prawa obywatela... Prowadził go ojciec naszego kolegi, Henryk Leliński,
osoba wówczas zorientowana chyba najlepiej w tamtejszej rzeczywistości
– był bowiem posłem na Sejm w kadencji końca lat pięćdziesiątych. Miał
przygotowanie zawodowe, przed wojną kończył studia nauczycielskie i jego
lekcje wspominam jako w miarę ciekawe i nie narzucające nachalnie ówcześnie
obowiązującej doktryny politycznej. Zachęcał nas do czytania „Polityki”,
czasopisma w tamtym czasie skłaniającego się chyba w kierunku socjaldemokratycznym,
chociaż wobec wszechobecnej cenzury i PZPR –owskiego monopolu na informację
nie można do tego przykładać dzisiejszych miar. Mógł jednak propagować
np. czytelnictwo „Trybuny Ludu” lub „Żołnierza Wolności”, a tego nie robił.
O poziomie tych i innych niesławnej pamięci periodyków mogłem się wkrótce
przekonać w czasie dwuletniej służby wojskowej, gdzie jedyną kolportowaną
gazetą był „gadzinowy” „Głos Żołnierza”, a „Żołnierz Wolności” uchodził
raczej za elitarny dziennik adresowany do kadry oficerskiej. Treści jednak
w nim zawarte mogły wspomniana tu „Trybunę..” postawić w szeregu rewizjonistów
używając ówczesnego, partyjnego języka.
Miejscy
urzędnicy popamiętali jednak mojego ojca - opozycjonistę z rady i przy
pierwszej, nadarzającej się okazji nie wydali koncesji na dalszą działalność
handlową, a żeby socjalistyczna sprawiedliwość zapanowała obłożyli firmę
tzw. domiarem, czyli dodatkowym podatkiem w wysokości rocznej pensji przeciętnego
urzędnika. Kwotę tę trzeba było długo spłacać ze skromnej pensji mojej
mamy.
Przez
całe cztery lata nauczał mnie pan Władysław Łęgowski. Miałem z nim okazję
zetknąć się już w ostatnich latach szkoły podstawowej, kiedy to korzystaliśmy
z kolegami z pracowni fizyki jako dużej ciemni fotograficznej na zajęciach
kółka fotograficznego prowadzonego przez pana Aleksandra Drwęckiego. Pracownia
była wspólna dla obu szkół – podstawowej i średniej, mieściła się w suterenie
i była nieźle wyposażona w pomoce naukowe. Pamiętam, jak kiedyś w czasie
zajęć pan Drwęcki zarekomendował mnie Łęgowskiemu słowami:
Kiedy
dziś z perspektywy czasu porównuję nasze zajęcia z takich przedmiotów jak
fizyka, chemia i biologia z zajęciami prowadzonymi w innych szkołach, spostrzegam
nie bez dumy, że wyposażenie pracowni w naszej, a przede wszystkim metody
nauczania stawiają ją na czele w rankingu jakości. Pracownia fizyki dysponowała
wieloma modelami urządzeń z zakresu mechaniki, termodynamiki, optyki, akustyki
i elektryczności. Wiele tematów omawianych na lekcjach ilustrowanych bywało
doświadczeniem. Nie były to wyłącznie pokazy w wykonaniu nauczyciela. Na
każdym stoliku potrafiły znaleźć się proste przyrządy pozwalające na zapoznanie
się np. ze zjawiskiem rozszerzalności cieplnej ciał stałych i cieczy, przewodnictwa
cieplnego metali i izolatorów, na stołach warczały ręcznie napędzane prądnice,
strzelały wyładowania z maszyn elektrostatycznych, pryzmaty rozszczepiały
białe światło na wielobarwną tęczę, a przyspieszenie ziemskie działało
jednakowo zarówno na kulkę ołowiu jak i na piórko ptasie, które umieszczone
w próżniowej rurze opadały na dno równocześnie. Nie chcę zanudzać czytelnika
dalszymi opisami doświadczeń, ale były one dla mnie fascynujące.
Odszedłem jednak dość znacznie od głównego nurtu tej opowieści. Na zajęciach fizyki, jak to w szkole, zajmowałem się także zgoła czym innym. Szanowaliśmy wówczas książki, każdy okładał je w papier, opatrywał naklejką z nazwą przedmiotu, do nauki którego służyła. Czasem zdarzało się, że z różnych powodów okładałem je w zwykłą gazetę. Ojciec kupował wówczas „Kurier Polski”, warszawską popołudniówkę zbliżoną do ówczesnego Stronnictwa Demokratycznego, „przybudówki” mającej legitymizować „demokratyczne” rządy PZPR-u. Gazeta nie była przez to tak drętwa, zamieszczała sporo informacji własnych, również sensacyjnych, a nie wyłącznie PAPowsko - KCowskie komunikaty. Zatem można je było czytać z okładek książki urozmaicając sobie nudniejsze partie lekcji. Książka krążyła z rak do rąk po sąsiednich stolikach nie wzbudzając u profesora Łęgowskiego podejrzeń – była wciąż książką do fizyki. Informacje wydrukowane na takiej okładce były jednak przypadkowe, jak umieścił je redaktor wydania, czasem niepełne, bo ucięte przy dopasowaniu formatu gazety do wielkości książki. Wkrótce
jednak wpadłem na pomysł samodzielnego ich redagowania. Wykorzystując podtytuł
działu wiadomości drobnych z czwartej kolumny -
„Kurierek”, uczyniłem
go tytułem gazetki i przystąpiłem do urozmaicania treści naklejając gazetowe
wycinki i łamiąc całkiem nową miniaturę gazetowej strony. Z czasem zaczęły
się tam pojawiać również wycinki z innych czasopism, w szczególności z
poczytnego wówczas „Przekroju”. Wymagało to pewnego poświęcenia,
gdyż nie zawsze z lekcji na lekcję dało się wynaleźć ciekawy materiał.
Poza tym trzeba było to wszystko przyklejać, dopasować szerokością szpalty
i wielkością czcionki. Zajmowało czas, który w zasadzie powinien być przeznaczony
na naukę. Kiedy czasem na kolejnej lekcji nie pojawiało się nowe wydanie,
koledzy bywali zawiedzeni. Udało mi się wykleić kilka wydań „Kurierka”.
Żaden z nich nie zachował się – niestety.
Nauczał
jej nas Michał Obojski. Czynił to chyba z jeszcze większą pasją i zaangażowaniem
niż prof. Łęgowski. Pracownia chemiczna znajdowała się w sąsiednim budynku
szkoły podstawowej nr 2, obok gabinetu lekarskiego. Służyła uczniom trzech
szkół, obu podstawowym i liceum. Pamiętam do dziś wrześniowy dzień 1960
roku, kiedy na pierwszej lekcji chemii prof. Obojski wyprowadził nas na
boisko szkolne i ułożywszy na betonie zawiniątko z jakąś tajemniczą substancją
rzucił w nie kamieniem. Ułamek sekundy potem oślepił nas błysk i towarzyszący
mu grzmot detonacji zatrząsł szybami i murami budynków. Po boisku snuł
się kwaśno pachnący dym tlenków fosforu, wszyscy stali oniemiali.
Wróćmy
jednak do pracowni. Nie była może wyposażona w szczególnej klasy sprzęty.
Podstawowe szkło laboratoryjne to były probówki w drewnianych statywach,
do ogrzewania ich zawartości służyły śmieszne palniki spirytusowe w kształcie
kałamarzy z knotem
i szklanym kołpakiem do zakrywania, kiedy się ich nie używało. Profesor
Obojski mówił na nie żartobliwie: "Świecą, jak światłość wiekuista". Regułą
było jednak, ze na lekcji taki zestaw stał na każdym stole i każdy mógł
wszystkiego dotknąć i samodzielnie spróbować – doświadczyć.
Na ścianach pracowni oprócz układu okresowego Mendelejewa wisiały umieszczone w szklanych gablotach poglądowe tablice ilustrujące różne procesy technologiczne. Jednym z nich był proces wielkopiecowy - produkcja surówki żelaznej z rud. Każdy z surowców - ruda (np. hematyt lub magnetyt), koks i topniki w niewielkich grudkach przymocowane do tablicy czyniły prezentację bardziej przystępną. Szkolne pomoce wytwarzane były w "Cezasie", (Centrali Zaopatrzenia Szkół - starzy nauczyciele nazywali ją centralą zmartwień szkolnych), której siedzibę na skrzyżowaniu ówczesnej Alei Świerczewskiego i Marchlewskiego w Warszawie odwiedzałem parę lat później wielokrotnie, kiedy już w trakcie pracy zawodowej wyposażałem uczelnianą pracownię technologii chemicznej. W pracowni chemicznej po raz pierwszy dane nam było zapoznać się z pierwiastkami i ich związkami, poznać tablicę Mendelejewa, odróżnić kwas od zasady, przeprowadzić wiele reakcji. Fenoloftaleina w wodzie wapiennej barwiła się na różowo, by po dodaniu kilku kropel kwasu ponownie stać się odbarwić, „soda oczyszczana” z kiosku Woźniaka pieniła się w reakcji z octem ze spożywczego Stasi M. wydzielając dwutlenek węgla tłumiący płomień świecy na dnie słoika. Wodór z tlenem wybuchał zapalony w puszce po ogórkach przywiązanej dla bezpieczeństwa mocnym sznurkiem do laboratoryjnego stołu. Po takiej detonacji puszka zamieniała się w rakietę i leciała ku sufitowi – to były zajęcia z pogranicza magii. W X
klasie (trzeciej) poznawaliśmy podstawy chemii organicznej, budowę węglowodorów,
alkoholi, kwasów organicznych i amin, węglowodanów - w tym skrobi i cukrów,
ich reakcji charakterystycznych i właściwości.
Z innych, bardziej wybuchowych doświadczeń pamiętam jak skonstruowaliśmy bombę termitową. Reakcja pyłu aluminiowego z tlenkami żelaza wytwarza temperaturę powyżej 30000C. Skończyło się na przepaleniu porcelanowego tygla, stołka, na którym to ustawiliśmy i wypaleniu dziury w deskach podłogi. Ładunek był niewielki, do pożaru nie doszło. Profesor
Obojski przygotowywał spośród nas grupę uczniów do startu w olimpiadach
chemicznych. Organizował pozalekcyjne zajęcia obejmujące podstawy analizy
chemicznej, które to zagadnienia poznaje student dopiero na pierwszym i
drugim roku. Z mojego rocznika dwóch kolegów osiągnęło szczyty: zostali
przyjęci bez egzaminów na kierunki chemiczne politechniki i uniwersytetu.
Byli nimi Józek Gołdon i Karol
Jackowski. Mnie nie udało się, choć też zostałem zakwalifikowany do
konkursu w Warszawie, ale i tak pozostałem w tym fachu. Później jeszcze
kilku absolwentów naszego Liceum zwyciężało w Olimpiadzie, osobiście znam
Andrzeja
Królikowskiego (pracuje na Politechnice), a z młodszych, których kojarzę
- w Kalifornii pracuje Mariusz
Milik, zajmując się komputerowym przewidywaniem struktur protein.
Profesor
dobrze zasłużył się przasnyskiej edukacji. Jego imieniem nazwano jedną
z ulic w osiedlu
Orlika w Przasnyszu.
Na lekcjach mieliśmy również sporo ćwiczeń. Sadziliśmy cebule umieszczając je na kawałku gazy obwiązanej nitką wokół gwintu w napełnionych wodą słoikach po dżemie. W ciepłym kącie na kawałku suchego chleba hodowaliśmy pleśniaki, wyhodowane cebule kroiliśmy na plastry, aby pod mikroskopem podziwiać ich komórkową budowę. To samo robiliśmy z liśćmi trzykrotki. W komórkach tętniły wodniczki, chlorofil pełen magnezu asymilował dwutlenek węgla z powietrza oddając ożywczy tlen, który rozpuszczając się w hemoglobinie krwi utleniał substancje odżywcze w innych komórkach, tym razem zwierzęcych i ludzkich. Jeśli do dziś pamiętam z grubsza, czym zasłynął czeski mnich Mendel, co to jest foto – i geotropizm, a co stożek wzrostu, a jak rośnie łodyga i korzeń, gdy roślinę umieścić na wirówce, to chyba wykład sprzed lat czterdziestu dał dobre wyniki. Nie pamiętam, jakie miałem oceny z biologii. Pewnie niezłe. Panią Teresę
Koter widziałem później raz tylko w latach siedemdziesiątych gdzieś na
widowni teatru, może to było Studio Szajny, a może Dramatyczny? Siedziała
z grupą młodzieży, pewnie przywiodła tam szkolną wycieczkę. Wydaje mi się,
że mieszkała i pracowała gdzieś pod Warszawą.
I
jeszcze kilka słów o gabinecie biologicznym. W kącie po lewej stronie tablicy
na metalowym stelażu stał szkolny telewizor. Na co dzień bywał zamknięty
w drewnianym pudle ze skoblem i kłódką, używano go tylko od “wielkiego
dzwonu”. Wiosną 1961 roku, a konkretnie 12 kwietnia rano dyrektor Rawa
biegał zaaferowany po korytarzu. Na twarzy malowało mu się radosne podniecenie
i duma, że posiadł przed wszystkimi pewną bardzo ważną tajemnicę. Okazało
się bowiem, że otrzymał z Kuratorium telefoniczną wiadomość o mającej się
odbyć telewizyjnej transmisji z Moskwy. Zawieszono normalny tok zajęć.
W gabinecie zebrano całą młodzież, dziewczęta ubrane w czarne i granatowe,
satynowe fartuchy z białymi kołnierzykami wchodziły niepewnie do środka.
Z nabożeństwem uruchomiono odbiornik i na ekranie ukazał się lektor zapowiadający
wielka nowinę: w Związku Radzieckim wystrzelono w kosmos pojazd z pierwszym
człowiekiem na pokładzie. Tym człowiekiem był Jurij Gagarin. Pojazd okrążył
Ziemię tylko raz, ale za to w ciągu 108 minut. Wszyscy patrzyli w ekran
niedowierzając. Każdy miał w pamięci przygody książkowego Filleasa
Fogga, który też okrążył Świat, ale aż (a właściwie tylko) w 80 dni.
A tu godzina i czterdzieści osiem minut! Niewyraźne zdjęcia filmowe ukazujące
start rakiety, a także radosne marsze, jakie nastąpiły potem, przekonały
jednak nawet najbardziej sceptycznych. A potem już poszło z górki. W kosmosie.
c.d.n.
|