awno temu, kiedy zamożność oceniało się według ilości zapasów węgla i drewna w komórce, było sobie dwuklasowe
Przedszkole nr 2 w Przasnyszu.
Dawno, to gdzieś z pół wieku temu. Myślę, że budynek wraz z ogrodem miał chyba z 1000 m2. Plac był
szczelnie otoczony solidnym, drewnianym płotem. Wejście główne było od ul. Hanki Sawickiej, a cały teren ciągnął się do Kilińskiego. Ot drewniany,
parterowy domek, nie różniący się od
innych na tej ulicy. Za to ogród był okazały, połowa terenu była przeznaczona pod uprawę warzyw, a druga część
przeznaczona do zabawy. Były
tam huśtawki na sznurach i urządzenia do robienia fikołków. Chłopcy wspinali się na same szczyty, a dziewczyny
ich podziwiały. I tak zostało do dzisiaj. Ci sami chłopcy pewnie dzisiaj są w radach nadzorczych, a ich dziewczynki
od poloneza, czy trojaka wychowują dzieci, a obecnie to już nawet wnuki.
Latem wystawiano do ogrodu stoły, na nich
były zabawki, dzieci gromadziły się w zależności od zainteresowań, tam odbywały się zajęcia świetlicowe, czyli szycie
lalkom ubranek, albo robienie ludzików z kasztanów i żołędzi.
Kiedy przychodziła wiosna, pan woźny kopał mało urodzajna ziemię, a potem maluchy ją grabiły, wyrywały chwasty,
jesienią zaś marcheweczki do przedszkolnego kotła. Radości było wiele, ponieważ uczyliśmy się na zielniku nazw roślin.
Pewnie wtedy poznałam nazwę komosa (lebioda) i pokrzywa, rdest ptasi i bratek polny.
Dobrze zapamiętałam koleżanki, które mieszkały w budynku dwupiętrowym, zaraz obok przedszkola, to były trzy "Barbie"
Jagoda, Malina i Elżbieta Żychowskie.
Bardzo zadbane i wystrojone panienki, miały codziennie świeżo zawiązane kokardy w długie warkocze. Pewnego razu ich
niepracująca mama zaprosiła mnie na urodzinowe przyjęcie bliźniaczek. Do dzisiaj zapamiętałam śmietankowy
budyń, na szczycie którego widniała duża kulka winogronowa. W tych czasach winogrona przywoziło się z Warszawy.
Nie wiedziałam kiedy mam zjeść kuleczkę - na początku, czy na końcu. Ot dziecięce małe rozterki. To było ogromne przyjęcie,
przy dużym okrągłym stole, tylko głowy nam sterczały spod blatu! Była tam tez
Jagoda Tomaszewska.
[W zeszłym miesiącu do niej dzwoniłam, jest lekarzem weterynarii w Nowym Dworze Gdańskim.
Chyba się na wiosnę po czterdziestu latach zobaczymy... Malinę spotkałam po latach w przasnyskiej przychodni, pracowała tam w rejestracji. ]
Na ubrankach nosiliśmy fartuszki, ale rzadko się zdarzał fartuszek u chłopczyka. Chłopcy nie lubili tego ubrania,
podobnie jak noszenia rajstop. Wyszydzano takich, dzisiaj powiedziałby ktoś, tak to wszczepiano w dzieci stres. Który
z dzisiejszych dżentelmenów zna przyczynę swojej choroby psychosomatycznej?
Rajstopy były tylko jednego rodzaju, pończosznicze, cieliste, w prążek. Kolory i rodzaje materiałów z jakich były
robione pokazały się w sklepach dopiero z dziesięć lat później. Och, jaki to był szpan, kiedy przychodziłam po lekcjach
z łyżwami na tamę w różnokolorowych bawełnianych, gładkich rajstopach. Pamiętam wściekły kolor żółty i taki sam czerwony.
Bordo i granat pokazały się trochę później, no może za rok, dwa... i były to już rajstopy elastyczne. Dopiero wtedy nogi
wyglądały jak marzenie! Wtedy zauważyłam, ze oprócz buzi mam jeszcze nogi i mam je do dzisiaj.
Tytuł wspomnień pochodzi od redakcji. Fotografie 2 i 3 ze zbiorów Autorki, fot. 1 dzięki
uprzejmości Mariusza Bondarczuka. Stan budowli na przełomie lat 80-tych i 90-tych XX w. (A.M.)