Dziennik Kuracjusza  


Adam Myśliński

Poniższy tekst jest autentycznym dziennikiem prowadzonym jesienią 1989 roku
w czasie mojego wyjazdu do sanatorium w Zakopanem.
Warszawa - 2004                                                                  Część II


22.XI.1989 roku - środa - ciąg dalszy

A dziś we środę: Jeszcze na tej dyskotece umówiliśmy się, że idziemy an Halę Kondratową, a potem - jeśli będzie ładnie - gdzieś wyżej. Umowiliśmy się na dworcu o 9:25. Śniadanie zjadłem na pierwszą zmianę, jakieś buły ze sobą, aparat foto, mapy i w drogę.

Spotkaliśmy się już w drodze na dworzec. Kuźnice, Kalatowki, niestety wiatr z południa i zachodu. Ciepły, porywisty. Śnieg ginął w oczach. Na Halę pod schronisko doszliśmy bez trudu. Po chwilowym odpoczynku postanowiliśmy wejść na Przełęcz Kondracką, gdzie już byłem jednego z pierwszych dni. Wchodziliśmy niezbyt szybko, szlak był zaśnieżony, miejscami wydeptane skróty, więc stromo. Na przełęczy wiatr jak diabli. Zjedliśmy coś i rozglądając się zobaczyliśmy, że na Giewont wchodzi dwóch mężczyzn, którzy minęli nas pod schroniskiem. Pogoda się poprawiła, wyszło słońce, postanowiliśmy, że też idziemy. Szybko, na ile pozwalał wiatr, pięliśmy się w górę. Po kilkunastu minutach byliśmy pod szczytem, gdzie zaczynają się łańcuchy, a dla niektórych kończą się żarty. Skały były oblodzone, więc wciągajac się ostrożnie szliśmy wyżej. Poprzednicy znikli z oczu, pewnie już byli na szczycie.

Henryk towarzyszył nam tylko do miejsca, gdzie czerwony szlak schodzi ku Przełęczy w Grzybowcu. dalej już nie chciał wchodzić, nie czuł się na siłach. Kiedy wszyscy, tzn. ja, trzy dziewczyny i tych dwóch, którzy szli przed nami, znaleźliśmy się przy krzyżu z zachodu zaczęła nadciągać czarna chmura sypiąca śniegiem i ostrą "kaszą". Czasu było niewiele, należało schodzić, gdyż góra ta ma złą sławę. Lubią ją pioruny, nawet w porach nietypowych dla burz atmosferycznych. Zdążyłem zrobić tylko jedno zdjęcie i przeczytac tablicę, kto i kiedy (parafianie Zakopanego i ksiądz proboszcz Kazimierz Kaszelewski w 1899 / 1900 roku) wystawił ten krzyż 29 i szybko na dół. Łatwiej wejść, trudniej zejść. Tym bardziej, że śnieżyca już nas dopadła. Złaziliśmy dyndając na tych łańcuchach w stylu nieco rozpaczliwym. Jeden z nieznajomych, bardziej doświadczony, szedł przodem i instruował Basię, jak najlepiej schodzić, potem ja, za mną dwie dziewczyny i na końcu ten drugi nieznajomy zamykał pochód. Śnieg nasilał się i słabł, ale już widać było, że nie jest tak źle, jak początkowo wyglądało.

Szczęśliwie dotarliśmy do oczekującego Henryka. Niepokoił się o nas. Początkowo zamierzaliśmy przejść przełęcz i zejść do doliny Strążyskiej. Jednak burza nadeszła od zachodu, droga stała się nieprzyjemna. Zmieniliśmy zdanie i wróciliśmy starym szlakiem. Okazało się także, że Henryk zgubił okulary i chciał zejść po śladach w nadziei, że je znajdzie. Nie znalazł.

Zjeżdżaliśmy szybko po świeżym sniegu i znów przy ładnej pogodzie, bo snieżyca przeszła równie szybko, jak się pojawiła. Poza tym niżej nie padało w ogóle. Doszliśmy do Hali, odpoczęliśmy przy schronisku głaszcząc miejscowego kota, a potem już szybko na Kalatówki. Po drodze zaczął padać deszcz i zrobiła się odwilż. Autobus z Kuźnic - jak zwykle - uciekł, więc aby nie zmarznąć, poszliśmy piechotą do Ronda. Tam zeszła chwila i już na dworzec, potem do domu. W domu dziewczyny zaparzyły kawę, Henryk przyniósł flaszkę koniaku, poweselało i w takim nastroju zeszliśmy na kolację.

Teraz już po kolacji, 20:30, siedzę i piszę. O 22:00 idę jeszcze na Dworzec w charakterze obstawy. Jedna z kuracjuszek wyjeżdża, a moja sąsiadka od stołu - pani, którą znam jeszcze z Wydziału Chemii, kiedy robiła doktorat - odprowadza ją i boi się sama wracać. Myślę, że buty, które stoją na kaloryferze, zdążą do tej pory przeschnąć. Idę na telewizję.



23.XI - czwartek

Przed obiadem. Odprowadzilem wczoraj tę kobitę. Szły jeszcze dwie. Łaziły wzdłuż pociągu, który był pusty, marudziły gdzie będzie najlepiej siedzieć. Śnieg sypał gęsto, wszystko dookoła wyglądało jak w bajce. Wróciliśmy przed 24:00. W nocy znów bolał mnie ząb. Zaraz po powrocie idę do dentysty.

Dziś rano śnieg padał i przestawał. Jest - 30 C. Zakopane na nowo w białej szacie. Poszedłem rano po gazety i tym podobne zakupy. Dzieciom kupiłem kalendarze i widokówki. Silny wiatr od gór i mróz spowodowały, że wróciłem szybko. Przyszło mi łatwiej, bo miałem "wiatr w plecy". Teraz czytam gazety i czekam na obiad.

W ciągu dnia przyszedł mój współlokator i oznajmił, że już wyjeżdża. Nie wiem, co go tak popędziło, ale był na dworcu, zmienił bilet i spakował się. Na moje pytania odpowiadał wymijająco, że dzwonił do żony, a ona nie radziła sobie z (domem?), więc prosiła go, aby przerwał turnus i wrócił. Trudno. Pozostała mi telewizja i czytanie. Góry zasypane śniegiem, mróz na dworze. Nie wiem, czy jutro uda się gdzieś wyjść. Na razie robię sobie herbatę.



24.XI - piątek

Rano śniadanie. Mieszkam sam, więc zaspałem. A potem wszystko szybko, więc jakoś wyrobiłem się. O 10:10 autobus do Doliny Kościeliskiej. Skład wyprawy - jak zwykle - trzy panie, dwoch panów. Po przyjeździe poszliśmy drogą przez ośnieżoną łąkę do czarnego szlaku Drogi pod Reglami. Na łące jacyś sportowcy grali w piłkę. Skręciliśmy w lewo na Przysłop Miętusi. Droga - ścieżka właściwie - nie była przetarta. Szliśmy w kopnym śniegu. Na Przysłopie piękny widok na Świstówkę, Małołączniek i inne tamtejsze szczyty. Trochę padało. Wiatr porywał śnieg z ziemi i nieprzyjemnie zacinał po twarzach. Szybko zeszliśmy do lasu na szlak do Małej Łąki. Lasem szło się o wiele przyjemniej. Poszliśmy Łąką az do miejsca, gdzie teren podnosi się do Przełęczy Kondrackiej i Niżnej i Wyżnej Świstówki. Tam znaleźliśmy kilka suchych gałęzi, zabraliśmy je i zaczęliśmy wracac. gałęzie posłużyly jako opał do oniska, które rozpaliliśmy w szałasie na łące. Wewnątrz szałasu ułożone były połówki pni służące za siedzenia. Na środku palenisko ułożone z kilku kamieni. Dziury w dachu odprowadzały dym na zewnątrz.

Ogień początkowo nie chciał się palić, bo drewno - mimo, że suche - było oblodzone i kapiąca woda gasiła płomyki. Potem panie zebrały jeszcze trochę traw i wtedy ogień zapłonął żwawiej. Podkladaliśmy gałązki i pojadaliśmy to, co kto zabrał ze sobą. Dym częściowo ulatał przez szczeliny, w większości jednak kręcił się po szałasie - w efekcie nieźle się uwędziliśmy. Po tym odpoczynku poszliśmy dalej na Grzybowiec. Tu szło się łatwiej, bo szlak wcześniej przetarli sportowcy - około dwadzieścia pięć dziewcząt z jakiegoś zgrupowania. Spotkaliśmy je już parę dni wcześniej na Kalatówkach. Schodzenie z Grzybowca do Doliny Strążyskiej zajęło znowu trochę czasu. W szałasie w dolinie - niestety - nie było herbaty. Odpoczęliśmy chwilę na ławach i powędrowaliśmy do Zakopanego. Po drodze spotkaliśmy pare z sanatorium. Szli na krótki spacer do Doliny. W Zakopanem kupiłem jeszcze drewniane łyżki, typową "durnostojkę"30, która prawdopodobnie do niczego nie będzie służyła. 31 Niewiele kosztowały - jak na dzisiejsze czeny - więc wziąłem. Później - do domu. Recepcjonistka powiedziała mi, że mam dzwonić do domu. Okazało się, że Oli potrzebne są buty nr 42 lub 7 w cenie do 40.000 zł. Ciekawe, czy coś takiego dostanę. Ząb boli mnie znowu.



25.XI - sobota

Śniegu nasypało znowu. Pięknie i biało. Lekki mróz. Słońce, niestety, za gęstymi chmurami, ale widno. Pewnie wyżej w górach świeci. Dzień jednak jakiś taki niewyprawowy. Rano, przy śniadaniu, towarzystwo w leniwych nastrojach. Planują Dolinę Gąsienicową na jutro.

Po śniadaniu poszedłem do miasta poszukać butów. W kilku sklepów, których lokalizację musiałem sobie na gwałt przypominać sprzed dziesięciu lat, niczego ciekawego. Dopiero w sklepach sportowych trochę butów na "po nartach". Ale za to drogie - 65 - 70 tysięcy. Na Krupówkach (...?)32 38 tysięcy. Okazało się, że nie zabrałem książeczki czekowej. Znów na Ciągłówkę, prawie biegiem, gdyż sklep czynny tylko do 13:00. Potem z powrotem na pocztę i do sklepu. Kupiłem nr 42, który według miejscowych miar jest ósemką. Nie wiem, czy nie za duże. Zobaczymy. Teraz czekam na obiad.

...

Po obiedzie właściwie nic ciekawego. Piszę to już w niedzielę. W sobotę wieczorem byłem jeszcze na telewizji. Coraz więcej ludzi wyjeżdża nie czekając do końca. W telewizorze jakieś trzy filmy, przy trzecim - pasuję, idę do pokoju. W pokoju zimno - niestety pokój szczytowy, a ściana, przy której śpię - zewnętrzna. Przykrywam się się dodatkowym kocem, zakładam skarpetki. W końcu po 02:00 - zasypiam.



26.XI - niedziela

Rano w niedzielę budzik obudził mnie o 07:00. Leżę jeszcze przez pół godziny, gdyż w pokoju zimno. W końcu przed ósmą lecę do prysznica. Golenie i - na śniadanie. Śniadanie i inne posiłki już na pierwszą zmianę - kuracjuszy została tylko połowa. Po śniadaniu - tak, jak się umowiliśmy - na 09:25 na dworcu autobusowym. Na dworcu spotkanie, które właściwie stało się ukoronowaniem całego naszego chodzenia po górach. Na autobus do Kuźnic czekała pani Wanda Rutkiewicz, alpinistka i himalaistka. Henryk, wielki erudyta, natychmiast nawiązał z nia rozmowę. Bawił (?) ją rozmową przez całą drogę. W Kuźnicach rozstaliśmy się. Ona poszła na Boczań, a my na Jaworzynkę. Ponieważ niosła ogromny plecak, szła dość powoli. Wyprzedziłem towarzystwo, gdyż było mroźnie (- 100C). Na Przełęcz między Kopami wszedlem wcześniej niż pani Rutkiewicz, więc miałem okazję powitać ją tam na górze raz jeszcze. Potem poczekałem, a właściwie zszedlem po resztę grupy, która mozolnie drapała się na ostatnim odcinku. Dalej już razem poszliśmy do Murowańca.

Z wcześniejszej rozmowy Henryka wynikało, że pani Rutkiewicz zamierza spotkać się w schronisku ze znajomymi i coś tam robić. W schronisku spotkaliśmy ją w towarzystwie innych wspinaczy. Dziewczyny poprosiły o autografy. Niestety, nie miałem ze sobą niczego, co nadawałoby się do złożenia autografu. Trudno. Po autografach wspinacze wyszli i za chwilę zobaczyliśmy przez okna, jak trenują wejście na skałkach opodal. Potem gdzieś znikli nam z oczu.

Po odpoczynku w schronisku, zjedzeniu drugiego śniadania, poszliśmy nad Czarny Staw Gąsienicowy. Pogoda - i tak dość ciężka - załamała się. Zaczęlo wiać i kurzyć śniegiem. Szedłem, a właściwie biegłem przodem, gdyż byłem trochę za lekko ubrany i przemarzłem. Gdy wszedłem już na morenę nad Stawem, wiatr stał się tak silny, że chwilami uniemożliwiał odychanie. Śnieg wciskał się do nosa, ust i oczu, w kieszenie, rekawy i za kołnierz. Schowałem się za głaz nad Stawem, ale i tu nie dało się wytrzymać.

Nad Stawem byłem sporo wcześniej, niż reszta wyprawy, a warunki pogarszały się z minuty na minutę. Wyszedłem naprzeciw, aby ich zawrocić z drogi. Byli jednak zdeterminowani, nie chcieli wracać, więc za kilkanaście minut doszliśmy ponownie nad sam Staw. Zadymka wzmagała się. Chwilami, aby móc oddychać, trzeba było stawać plecami do wiatru. A i tak było ciężko, bo śnieżny pył zatykał nos i usta. Nie było to przyjemne. Na dodatek zimno zaczęło dawać się we znaki. W końcu zdecydowaliśmy jednak, że wracamy. Ślady, które jeszcze tak niedawno pozostawiliśmy, znikły w zaspach. Trzeba było na nowo brnąć po kolana. Minęliśmy miejsce, w którym na początku wieku zginął w lawinie Mieczysław Karłowicz. Nareszcie w zadymce zamajaczyła kamienna sylwetka Murowańca. Weszliśmy do środka. Wyglądaliśmy jak bałwany. Góry potrafią być groźne. A ten odcinek szlaku nazywany bywa pogardliwie "ceprostradą". Wystarczy jednak załamanie pogody...

Najlepszym wyjściem z sytuacji była gorąca zupa i zabrane kanapki. I tak siedząc, jedząc, rozmawiając w końcu odtajaliśmy.

Dochodziła 14:30. Pogoda nie chciała się poprawić, a do domu zostało jeszcze ze dwie godziny drogi. Trzeba było - niestety - pożegnać góry. Ubraliśmy się i zaczęliśmy się wdrapywać na Rowień Królową. Wiało strasznie. Szlak na nowo zawiany, ze śniegu wystawały tylko końce kołków i drągi, którymi ograniczana jest szerokość ścieżki. Dobrze, że wystawały. Mieliśmy jakieś drogowskazy. W trójkę - dziewczyny i ja - staraliśmy sie iść szybciej. Henryk - swoim tempem. Pozostał przez to w tyle. Zatrzymaliśmy się na przełęczy, za nią warunki trochę się poprawiły. Wiatr osłabł. Można było poczekać na Henryka. Dalsze zejście - do Jaworzynki - okazało się przyjemnym spacerem w podskokach. Szlak przetarty, zbiegaliśmy głęboką rynną w puchowym śniegu.

Zadymka przewalała się przez góry dwiema drogami - przez Halę Gąsienicową i Halę Kondratową. W środku, tam gdzie akurat szliśmy, bylo cicho. Szybko znaleźliśmy się na dnie doliny (a to spora różnica wzniesień - pewnie z 600 m) i za niedługo byliśmy w Kuźnicach. W pobliżu Kuźnic znowu zaczęło wiać, ale to był już ostatni kilometr. Na przystanku byliśmy około piętnastej. Autobus miał odjechać za pół godziny, więc starym zwyczajem poszliśmy do Ronda. W sanatorium obiado-kolacja i telewizja.

Do Basi przyjechał narzeczony. Czekał na nia cierpliwie w holu. Pojechali potem do hotelu. Ela przebrała się i u Henryka w trójkę rozgrzewaliśmy się wzmocnioną herbatą. O 22:30 Elżbieta wyjechała do domu. Zostaliśmy już tylko we dwóch. W telewizji wybory Miss World. Straszne flaki z olejem.

Jutro ostatnie formalności, pakowanie i na 15:40 - do autobusu. Jest 23:26



27.XI.1989 r. - poniedziałek

Wstałem o 7:30. W jadalni czynna już tylko połowa sali. Zastałem Basię, Henryka i jeszcze jakąś panią turystycznie niezrzeszoną. Przysiadłem się do nich. Po śniadaniu pakowanie. Nie mogłem się zmieścić w dwie torby podróżne. Będę taszczył dodatkowe reklamówki.

Przed dziesiątą Basia przyszła pożegnać się. Wyjeżdżała już do hotelu, do swojego chłopa. Wymieniliśmy adresy. Radio gra. Może przed obiadem pojdę jeszcze gdzieś na spacer. Śnieg znowu pada. Obyśmy tylko tym autobusem dostali się do Krakowa na czas...
















Przypisy w tekście w formie aktywnej. Proszę najechać myszką na numer przypisu. Po chwili w oddzielnym okienku ukaże się treść.


Próba 1


Podobnie ukryte są podpisy fotografii