I   II   III   IV   V   VI   VII   VIII   IX   X   XI   XII   
1939   1940   1941   1942   1943   1944   1945   1946   1947   1948   1949   1950   1951   1952   1953   1954   1955   1956   1957   1958   1959   1960   1961   1962   1963   1964   1965   1966   1967   1968   1969   1970   1971   1972   1973   1974   1975   1976   1977   1978   1979   1980   1981   1982   1983   1984   1985   1986   1987   1988   1989   1990   1991   1992   1993   1994   1995   1996   1997   1998   1999   2000   2001   2002   2003   2004   2005   
W ROKU AKADEMICKIM 2004 / 2005 - OBCHODZIMY JUBILEUSZ PIĘĆDZIESIĘCIOLECIA WYDZIAŁU CHEMII UNIWERSYTETU WARSZAWSKIEGO
W ROKU AKADEMICKIM 2004 / 2005 - OBCHODZIMY JUBILEUSZ PIĘĆDZIESIĘCIOLECIA WYDZIAŁU CHEMII UNIWERSYTETU WARSZAWSKIEGO
W ROKU AKADEMICKIM 2004 / 2005 - OBCHODZIMY JUBILEUSZ PIĘĆDZIESIĘCIOLECIA WYDZIAŁU CHEMII UNIWERSYTETU WARSZAWSKIEGO

ul. Pasteura 1, 02-093 Warszawa


.

Czerwiec 1939 r. Prezydent Ignacy Mościcki otwiera Gmach Chemii Uniwersytetu im. Józefa Piłsudskiego w Warszawie. Lata pięćdziesiąte ub. wieku. Widok z lotu ptaka.
Widok współczesny Inauguracja roku akademickiego Jedna z pracowni studenckich Sala Rady Wydziału Aula im. Wojciecha Świętosławskiego Piknik w Ogrodach Wydziału
.

Do Redakcji nadchodzą materiały do "Księgi Pamiątkowej". Postanowiliśmy udostępniać je na bieżąco na jubileuszowej stronie www.

Fruwające kartki pamięci
Jurand B. Czermiński


Inicjacja

ndrzeja Welina z Torunia poznałem wiosną 1957 roku na centralnych eliminacjach Olimpiady Chemicznej. Łączyła nas wspólna pasja do brydża oraz uczucia swobody, uwolnionej na spływających krach politycznej odwilży. Póki co, oddawaliśmy się skrycie brydżowi w nienajlepiej oświetlonych podziemiach katowickiego Pałacu Młodzieży, obiecując sobie pełniejsze wyluzowanie latem. Wymarzone studia na Wydziale Chemii UW miałem prawnie 'zaklepane' dzięki dyplomowi Olimpiady Chemicznej z 1956 roku. Po powrocie z Katowic, korzystając z okazji poodwilżowego udostępnienia żeglarstwu akwenu Zatoki Gdańskiej i ściskając w ręku jeszcze ciepły patent sternika jachtowego, pełen naiwnej beztroski wpisałem się na pierwszy rejs zatokowy. Niestety, wkrótce miałem wypić pierwszy kielich goryczy. Nie popisała się administracja wydziałowa i nie poinformowała mnie o zwolnieniu z egzaminów wstępnych, które idealnie pokrywały się z datą wyjścia naszego rejsu na Zatokę. Helas! Trzeba było zrzucić pychę z serca, wycofać się z rejsu i jechać do Warszawy.

Gorące było lato '57. Żar lał się z nieba, a wokół dużo gruzów. Okna akademika przy ulicy Anielewicza, w którym przyjdzie mi spędzić pięć następnych lat, patrzyły na nieliczne wypalone mury resztek budynków dawnego Getta. Wszędzie królował pył ceglany narzucający najbliższemu otoczeniu swą nachalną kolorystykę. Mieszkając w Gdańsku od lata 1945 roku byłem od dziecka oswojony z gruzami, ale moje pierwsze spotkanie ze Stolicą natychmiast przywołało do mej pamięci obrazy koszmaru minionej wojny.

Idąc następnego dnia od Placu Narutowicza na Wydział znów trafiam na zwałowisko gruzów, jakie stanowiła wschodnia ściana Grójeckiej. Ale tuż za nim budynek mojego Wydziału cały w zieleni! Nietknięty, no - może z zawstydzeniem okazujący ospowate dzioby po kulach i odłamkach. Jakiż inny, wręcz piękny. Wchodzę do środka i od razu wita mnie przestrzeń otwarta i gościnna. Szerokie korytarze, wysokie stropy, bardzo duże okna; po obydwu stronach budynku przez okna do wnętrz zagląda zieleń. Chłodno. Cóż za kontrast w stosunku do suchej, rozpalonej ulicy. Szybkim krokiem podchodzę do tablicy informacyjnej i upewniam się, że jestem zwolniony z egzaminu wstępnego. A niech to! Szkoda rejsu. Ale nie czuję jakiegoś specjalnego żalu do wydziałowej administracji. Tyle wokół różnych atrakcji, świat jest taki ciekawy, wszystko nowe.

Wracam do Gdańska, piszę do Torunia i ściągam Andrzeja. W zamieszkiwanym przez naszą rodzinę, nieistniejącym już dziś małym domku, dostajemy poddasze i organizujemy sobie namiastkę przyszłego studenckiego życia w akademiku. Jak na ironię, w tym zacisznym wówczas miejscu, dobre 330 km od Warszawy, już wtedy - w pełni mojej nieświadomości - z pięterka sąsiedniego domu przyglądać mi się będzie baczne oko mojego przyszłego dziekana - docenta Orszagha, który owo lato postanowił spędzić ze swą małżonką właśnie w Oliwie. Po prostu pech! Poinformowany przez swą gospodynię na mój temat, przetwarza sobie wakacyjny obraz mojego znaczonego wybrzeżową nadczynnością tarczycy temperamentu, na przybliżenie charakterystyki mojej osobowości i będzie potrzebował aż trzy i pół roku, by zmienić swą opinię o mnie. Gdy w styczniu 1961 roku Ewa Abgarowiczówna, nasza przedstawicielka w Wydziałowej Komisji Stypendialnej, powie mi, że mogę składać podanie o stypendium, bo Dziekan doszedł do wniosku, że mój codzienny humor i zauważalna ruchliwość nie jest wynikiem stanu permanentnego opilstwa - wybuchnąłem niepohamowanym śmiechem. Doprawdy, nawet w tamtym momencie nie żywiłem do niego krztyny żalu.

Obyś żył w ciekawych czasach! Andrzej Welin dostał się na Politechnikę Warszawską - była zatem okazja do ponownego spotkania. Jeszcze w Oliwie umówiłem się z nim na spotkanie pod kościołem Św. Jakuba przy Placu Narutowicza w dniu inauguracji roku akademickiego. Nigdy w życiu nie przypuszczaliśmy, w co nas wkręci młyn historii. Gdy w dzień inauguracji wraz z Szychowskim, Bulskim i Grzelakiem jechałem z akademika na Wydział, Plac Narutowicza już był pełen studentów. Ludzie skandowali: " Po prostu", "Po prostu", "Po prostu". Nie zabawiliśmy długo na Wydziale, ruszając wkrótce Grójecką w kierunku Placu, od którego już zalatywała woń lakrymatora i narastająca wrzawa. Tłum gęstniał z minuty na minutę i szansa spotkania Welina w umówionym miejscu spadła do zera. Tu obowiązywały zupełnie inne zasady poruszania się niż zwykle. Nie sposób było stać bezczynnie obok tych wydarzeń. Oczy piekły i łzawiły, gardła schły od skandowania. Po tłumie gruchnęła wieść: "Jutro pod Politechniką". Następnego dnia całą szerokością Marszałkowskiej szliśmy z Placu Jedności Robotniczej pod budynek KC PZPR. To było niesamowite! Ja po raz pierwszy w życiu uczestniczyłem w politycznej demonstracji na taką skalę. A Stolica nie pierwszy już raz pokazywała kolejnemu ciemięzcy swój ostry pazur.

Immatrykulacja przerodziła się w inicjację nowego pokolenia. Wewnętrznie staliśmy się silniejsi i odważniejsi; odczuliśmy potęgę wspólnej postawy, podjęliśmy okrzyk protestu wobec draństwa. Tak zaczęliśmy studiować nie tylko chemię, ale i życie. To było przygotowanie do kolejnych wydarzeń w których przyjdzie nam uczestniczyć niemal co każde kolejne dziesięć lat.

Korzenie

Wybór przeze mnie Warszawy na miejsce studiów był w pełni świadomy. Doświadczenie Olimpiady Chemicznej nieustannie przypominało mi osiągnięcia polskich chemików. W Warszawie Nr 1 był zarezerwowany dla Wojciecha Świętosławskiego, dwukrotnego kandydata do Nagrody Nobla i absolutnie niekwestionowanego autorytetu. Dla naszego rocznika to już była legenda. Będąc świeżo upieczonym studentem miałem niesłychaną okazję uczestniczyć w obronie doktoratu jednej z Jego wychowanek. Po dziś dzień z największym podziwem wspominam ogrom osiągnięć doktorantki (całkiem zresztą niemłodej). Od owego czasu uczestniczyłem w obronach wielu doktoratów - ŻADEN "do pięt nie sięgał" tamtemu. W liceum uczyliśmy się o Świętosławskim jako twórcy polskiej szkoły fizykochemii smoły węglowej i światowej klasy specjaliście od równowag fazowych. Tu, słuchając jego uczniów i przyglądając się nieprawdopodobnemu wprost warsztatowi ich pracy, mogliśmy nieco pojąć wielkość nakreślonych przez Profesora celów i podziwiać determinację oraz wytrwałość w dążeniu do ich realizacji. Ale z nutką nostalgii trzeba wspomnieć, że na wykłady z Chemii Fizycznej II prowadzone przez doc. Kazimierza Zięboraka 'w podmuchach' chodziło nas z całego rocznika do 15 osób. Ze względu na małą liczbę słuchaczy docent przeniósł wykłady do dawnego gabinetu Profesora gdzie wygodnie zasiadaliśmy na pluszem wykładanych kanapach i fotelach słuchając takich nowinek jak fenomenologii i teorii topienia strefowego niezastąpionego przy produkcji materiałów półprzewodnikowych najwyższej czystości (wtedy! Jest to rok 1959/1960!). Gdyśmy dochodzili już do swych dyplomów zachęcano nas do podejmowania pracy w Blachowni Śląskiej, Oświęcimiu czy Tarnowie. Wszędzie tam na kierowniczych stanowiskach pracowali absolwenci uniwersyteckiej Chemii Fizycznej, chętni do przyjmowania swych młodszych koleżanek i kolegów.

Utrwaloną pozycję naukową miał też niemal 20 lat młodszy od Świętosławskiego Wiktor Kemula od lat prowadzący wykłady z Chemii Nieorganicznej. Również i On uchodził za znakomitego organizatora potrafiącego mądrze pożenić naukę z przemysłem oraz utrzymującego liczne kontakty międzynarodowe. W ciągu pierwszych dwóch lat studiów nieustanne odczuwałem bliskość jakichś egzotycznych badań naukowych wykonywanych przez pracowników Katedry Chemii Nieorganicznej na zlecenia przemysłu. A to wciskano nam jakieś atrakcyjne stopy do analizy, a to jakieś minerały, a to pierwiastki spoza 'standardowego' zestawu podręcznikowego. Im zdolniejszy był student tym bardziej ambitne dostawał zadania. Ale też i odpowiedź na postawione problemy nieraz bywała adekwatna do dowcipu asystenta. Kolega, który dostał do analizy jakąś wredną odmianę stali nierdzewnej, załatwił sobie w znajomym laboratorium szybką analizę widmową swej próbki. Asystenci na ogół zawsze godzili się udostępniać nam jakieś rzadkie odczynniki, wszakże pod warunkiem zdania krótkiego kolokwium obejmującego specyfikę konkretnego oznaczenia. Przebogata biblioteka wydziałowa oferowała nam obszerne spektrum znakomitej większości liczących się w kraju i na świecie czasopism i monografii we wszystkich popularnych językach. W tych warunkach z prawdziwą przyjemnością można było się przygotowywać do kolokwiów sięgając do opracowań zagranicznych. Nasi asystenci i wykładowcy bardzo sobie cenili takie zaangażowanie: zawsze widoczne w ocenach, ale też często wspierali życzliwym słowem i zachętą, a nierzadko też poświęceniem własnego dodatkowego czasu i udostępnieniem pracowni poza oficjalnymi godzinami zajęć. Dotyczyło to zresztą wszystkich specjalności reprezentowanych na Wydziale.

W tego rodzaju wspomnieniach wartości naukowe i pedagogiczne często potrafią zupełnie przesłonić wartości estetyczne czy humanistyczne. Nie ma wątpliwości, że przy okazji i popatrzeć było na co. A to i rój ślicznych koleżanek, a i wśród asystentek niekiedy było na kim oko zawiesić. W pamięci pozostała mi absolutnie nieprzeciętna uroda Aliny Vincenz (- Chodkowskiej), prawdziwego kwiatu Czarnohory, tyleż pięknej co i charakterem zdającej się wyraźnie odcinać od ludzkiej przeciętności. Ile razy spojrzę na stojący na mojej półce egzemplarz Nr 02034 wydania z 1936 roku niezwykłego dzieła Jej Ojca "Na wysokiej połoninie" tyle razy muszę się zadumać nad nieubłaganym upływem czasu. Nie mogę się oprzeć głębokiej potrzebie zacytowania tu małego fragmentu z tej pięknej książki:

"Sędziwa niania-mgła otacza człowieka na sen pieluchami. Pozostawia go z samym sobą. Bezpiecznie mu, cicho. Nie budźcie go - szepce mgła. - Nie budźcie mnie - jakby przez sen jęczy dusza sama, zmęczona, niechętna światu. Tęsknota senna wiedzie ją ku sprawom tajemniczym, ku takim, co bardziej rzeczywiste stają się od tego widzialnego - niewidzialnego świata."

Przepraszam. Nie mogę opanować wzruszenia.

W ramach tych kilku wyrwanych refleksji nie sposób nakreślić charakterystykę wszystkich naszych wspaniałych Nauczycieli, opisać ich fachowość, zaangażowanie i ofiarność. Idąc na skróty muszę szybko dotrzeć do obszaru pracowni magisterskiej - a potem jeszcze zasygnalizować co i jak zdyskontowałem z wiedzy zdobytej na studiach jako dorosły już naukowiec (choć może raczej naukawiec).

U progu samodzielności

Moja narastająca miłość do fotografii pchnęła mnie na pracownię chemii organicznej wprost w ręce dra Janusza Oszczapowicza, który zajmował się syntezą barwników uczulających emulsje fotograficzne. Ten epizod mojego życia jest wart szczególnego odnotowania z kilku względów, które wyjaśnię w końcowych konkluzjach.

Opiekun mojej pracy magisterskiej zaproponował mi wykonanie syntezy sensybilizatorów emulsji fotograficznych należących do grupy merocyjanin. Usłyszawszy temat pracy (który mi zresztą niewiele mówił) - poprosiłem go o wyjaśnienie komu i do czego mogą być potrzebne te związki. Cała moja edukacja na Wydziale Chemii UW od samego początku utwierdzała mnie w przekonaniu, że chemia była, jest i powinna być potrzebna człowiekowi. Absolutnie nie widziałem najmniejszego sensu uprawiania sztuki dla sztuki. Moje zapytanie nie okazało się zaskoczeniem. Spokojnie wyjaśnił mi, że polski przemysł fotograficzny, który w tamtych latach produkował zarówno filmy negatywowe jak i papiery Foton Color, interesuje się opracowaniem sensybilizatorów optycznych dla wszystkich trzech warstw, mających w miarę możliwości prostokątne i komplementarne względem siebie charakterystyki uczulenia. W swojej pracy miałbym przebadać klasę barwników uczulających emulsję halogenosrebrową na promieniowanie środkowej części widma widzialnego. To wyjaśnienie całkowicie mnie usatysfakcjonowało. Gdy mój Opiekun dodatkowo nadmienił, że w przypadku dobrego przebiegu syntezy mogła by zaistnieć możliwość pewnego rozszerzenia pracy i publikacji jej - moja motywacja wyraźnie wzrosła. Otrzymałem szkic proponowanej drogi syntezy, której pierwszym etapem było otrzymanie a-metylo-akroleiny. Dostałem dwa tygodnie czasu na studia literaturowe i niezwłocznie rzuciłem się do pracy. Rychło spostrzegłem, że wyszukiwanie w Chemical Abstracts poprzez indeks przedmiotowy daje mi dużo więcej informacji niż poprzez indeks wzorów. Szybko zgromadziłem dostępną wiedzę dochodząc do pesymistycznego wniosku, że szansa syntezy a-metylo-akroleiny jedyną podówczas znaną metodą, opracowaną przez Pino i Ercoli i opublikowaną w 81 tomie Gazzetta Chimica Italiana w naszych warunkach jest raczej nie do zrealizowania. Na wszelki więc wypadek przygotowałem wariant zastępczy dla a-etylo pochodnej barwnika, której synteza oparta była na powszechnie dostępnych substratach.

Z tymi wynikami szybko podążyłem do swego opiekuna. On rzucił wzrokiem na moje notatki i mówi:

- A! Znalazł Pan pracę Pino i Ercoli! Bardzo dobrze. Oto tekst jej tłumaczenia na polski. A tu jest naszkicowana kompletna droga syntezy.

To mi naprawdę zaimponowało! W moich uczuciach tak właśnie powinien zachowywać się przełożony. Zanim wręczył magistrantowi temat - najpierw sprawdził w literaturze, czy nie "wpuszcza go w maliny", zlecił tłumaczowi wykonanie przekładu, na tej podstawie opracował szczegółową ścieżkę syntezy i dalej czekał, aż magistrant wykona minimum pracy literaturowej, które należało by oczekiwać. Dobra nauka dla młodego człowieka, który wkrótce sam będzie prowadził prace magisterskie. Patrzę na naszkicowaną drogę reakcji i ogarniają mnie wątpliwości. Myślę sobie "Jak On sobie wyobraża, że przez utlenianie metanolu dwutlenkiem selenu otrzymam a-metylo-akroleinę?" Robi mi się niewyraźnie. W końcu jestem szczeniak, pewnie czegoś nie wiem. Ale nadal nie rozumiem. Coś mi jednak podszeptuje
- Jak się teraz nie dowiesz tego, czego nie rozumiesz, to możesz mieć kłopoty.
Czuję, że nie mam śmiałości zapytać, ale po chwili zdobywam się na odwagę:

- Jak Pan sobie wyobraża, że przez utlenianie metanolu otrzymamy a-metylo-akroleinę?"

- Nie wiem - pada spokojna odpowiedź - ale skoro oni tak napisali, to najwyraźniej jest to możliwe.

Ufff! Jestem w domu! Uratowałem się! Teraz wyciągam to, co mi zostało w pamięci. Włoskiego co prawda nie uczyłem się i w przeszłości w podobnych sytuacjach ratowałem się bieganiem do naszej kochanej Basi Lardelli - zawsze tak niewiarygodnie miłej i życzliwej koleżanki; na szczęście nieźle znam francuski i rozumienie znakomitej części pracy Pino i Ercoli nie sprawiło mi trudności. Mówię więc:

- O ile pamiętam to oni użyli określenia "di alcooli metylallilico" a nie "alcooli metylico" a zatem raczej chodzi o alkohol metyloallylowy, a nie metylowy. To mi wygląda na błąd przekładu.

Twarz mojego opiekuna poważnieje.

- Idziemy do biblioteki - rzuca natychmiast.

Po chwili już mamy w rękach inkryminowany numer Gazette, pospieszne przewrócenie kilku kartek - i jest! Jednak alkohol metyloallylowy! Wracamy na pracownię.

- Trudno - słyszę spodziewane słowa - muszę Panu dać do syntezy inną klasę barwników. Nic nie poradzę; nie zdobędziemy alkoholu metyloallylowego.

Taki przebieg sprawy zdecydowanie przestał mi odpowiadać. Postanowiłem się potargować. Tak już się zżyłem z moimi merocyjaninami, że perspektywa rozstania się z nimi była dla mnie nazbyt bolesna.

- A czy nie moglibyśmy zsyntezować podobnej serii związków, tylko z podstawnikiem etylowym zamiast metylowego? Przecież różnica między ich widmami uczulenia nie powinna być znaczna - pytam z cichą nadzieją w głosie.

- To jest do przyjęcia - pada odpowiedź - ale w takim wypadku ma Pan znacznie więcej zupełnie nowych związków, a to zwiększa ryzyko nie dokończenia pracy na czas. Decyduje się Pan?

- Tak - odpowiadam bez wahania.

Zaczęła się wspaniała przygoda! Pracownie magisterskie były przestronne, dobrze wyposażone i świetnie kierowane. Obecność na starcie doświadczonych koleżanek i kolegów ze starszego rocznika i pojedynczych doktorantów była bardzo pomocna w rozkręceniu pracy. Doskonale wyposażony pokój aparaturowy pod opieką docenta Jerzego Wróbla i częste wizyty kierownika pracowni (docent Władysław Rodewald) stanowiły bardzo cenne wsparcie naszej pracy. Na pracownie nierzadko wpadał Profesor Osman Achmatowicz (senior) nasz wielki ulubieniec, zawsze w nienagannie skrojonym garniturze z wspaniałą ręcznie wiązaną granatową muchą w duże czerwone kropki. Wspaniałe! Jego delikatność, nienaganne maniery i urokliwy, orientalny akcent zjednywały sobie powszechną sympatię. Zresztą przez wszystkich pracowników traktowani byliśmy zawsze z powagą i życzliwością.

Praca moja zrazu posuwała się całkiem nieźle. Nawet specjalnie nie potrzebowałem jakichś konsultacji. Pierwszym moim bardziej skomplikowanym procesem była destylacja pod wysoką próżnią. Polecono mi ją przeprowadzić w pokoju aparaturowym, a ciśnienie kontrolować manometrem McLeoda pod nadzorem doc. Wróbla. Zestawiłem cały sprzęt, uruchomiłem pompę i gdy ustabilizowała się temperatura par destylatu zakończyłem odbieranie przedgonu i udałem się po docenta, by dokonał pomiaru ciśnienia. Przyszedł i bardzo ostrożnie, w milczeniu, zaczął wprowadzać rtęć do strefy kompresji manometru. Z wielką uwagą przyglądałem się wszystkim wykonywanym przez Niego operacjom. Podyktował mi wartość odczytanego ciśnienia, spuścił rtęć do zbiornika retencyjnego i stanowczo mi przykazał, bym w żadnym wypadku nie próbował sam dokonywać pomiaru. Sporo tego miałem do destylacji, więc dzień po dniu docent cierpliwie mierzył mi ciśnienie.

Wreszcie nadszedł 'ten dzień'. Taki sam jaki inne, z tym że docenta nie mogłem nigdzie znaleźć - może po prostu poszedł do toalety. Myślę sobie: 'Spróbuję.' Patrzyłem na to tyle razy, będę robił bardzo powoli - to przecież daje nadzieję odwracalności. A w tym pomiarze jest żelazna logika czynności. Więc zaczynam kompresję. Rtęć prowadzę w kapilarze możliwie jak najwolniej, bez przerwy wykonując minimalne ruchy zaworem trójdrożnym, by mieć 100% procentową pewność, że się nie zaciera. Ale tak jakbym czuł na sobie czyjś wzrok. 'Na złodzieju czapka gore'. Ale tu nie ma miejsca na emocje. Tu musi być zimny profesjonalizm. Nie oglądam się za siebie. Odczytuję ciśnienie, zapisuję w notatniku i równie powoli spuszczam rtęć do zbiornika. Teraz dopiero odwracam się. Za mną stoi docent Wróbel. Uważnie patrzy mi w oczy. Pewnie czułem się winny, ale wcale nie żałowałem swego czynu. Stoimy przez chwilę naprzeciw siebie w tych naszych białych fartuchach, wreszcie On się odwraca i bez słowa wychodzi. Usankcjonował! Dopiero teraz mam okazję publicznie powiedzieć jak byłem Mu wtedy i po dziś dzień jestem wdzięczny. Od tej chwili już Go nie fatygowałem. Ja wiedziałem, że nie mogę Go zawieść. To było by niegodne. Mam nadzieję, że mi w duchu wybaczył i zaufał. Wyrozumienie dla niesubordynacji podwładnego to prawdziwie królewska cecha.

Praca się już zacnie zaawansowała, ale mój anilid nie chce się acetylować. Dyskutuję problem z kolegami, asystentami, opiekunem pracy. Wypróbowuję wszystkie proponowane mi tricki - kolejna spaleniówka - znowu nic! Znów nie poszło. Doradza mi Grzesiek Grynkiewicz:

- Idź do Rodewalda. To świetny facet! Na pewno ci pomoże.

Idę. Docent jak zawsze niesłychanie serdeczny i życzliwy. Zawsze miał w sobie wielką ilość ciepła dla każdego rozmówcy. Wysłuchał uważnie opisu wszystkich moich nieudanych prób.

- Niech pan jeszcze spróbuje poprowadzić reakcję w środowisku dobrze osuszonej pirydyny. Proszę ją osuszyć pięciotlenkiem fosforu, a potem przedestylować. To może poskutkować.

Poszło! Najchętniej to bym docenta ozłocił! Ależ to fachowiec! Teraz już z górki.

Nadchodzi czerwiec. Ja mam jeszcze sporo do zrobienia, będzie poślizg na jesień. Ale jak się chce mieć publikację z pracy magisterskiej ... Pracownia powoli pustoszeje. Wchodzi asystent. Proszę Państwa, Profesor Achmatowicz pyta, czy mogli byście posprzątać pokój aparaturowy? Och, doprawdy nie musiał nas specjalnie o to prosić! Porzuciliśmy bieżące zajęcia i polecieliśmy pucować aparaturowy. Pokój błyszczał ! Po południu powtórnie wchodzi asystent na pracownię i mówi:

- Profesor zaprasza Państwa na pączki do pokoju aparaturowego. Proszę umyć zlewki i zabrać je ze sobą.

Po chwili jesteśmy na miejscu. Oczywiście od Bliklego! Całe tace pachnących i jeszcze ciepłych pączków. To z pewnością nie było opłacone z funduszu dziekańskiego. Jest Profesor, docenci, asystenci. Jakieś cudowne szukanie najdrobniejszego pretekstu, by spotkać się z drugim człowiekiem, posłuchać go, doradzić, podzielić się marzeniami. Niezapomniane popołudnie z naszymi kochanymi Nauczycielami! Niejeden raz w mojej karierze akademickiej będę je wspominał, starając się być dla moich studentów takim, jakimi dla mnie byli moi Nauczyciele.

Koleżeństwo

Na początku było nas trochę ponad setkę. W ramach roku tworzyły się grupki osób łączone bliższymi przyjaźniami - maksymalnie do 12 osób (wspólne wyjazdy do Bukowiny Tatrzańskiej w okresie zimowej przerwy semestralnej). Letnie wypady były w zdecydowanie mniejszych grupach - na ogół 2-3 osobowych. Dla mnie najtrwalszymi przyjaźniami okazały się te, które wyrosły na gruncie Koła Naukowego Chemików. Dotyczy to zarówno kolegów z Warszawy, jak i innych miast; małe znaczenie miał rocznik z którego się wyrastało. "Od nas": Andrzej Sadlej, Grzesiek Grynkiewicz, Janusz Gawłowski; dalej: Lech Czarnecki z Politechniki Warszawskiej, Marek Krygowski z Poznania. Zbyszek Paszek z Krakowa (ten sam od organoleptycznej skali smaku pieprzu dla piperydydów kwasowych - oj było-ci-było dowcipów z tej okazji), Jurek Kruszewski i Grzesiek Pisarski z Łodzi. W różnych kombinacjach łączyły nas wspólne wyjazdy na konferencje, czy w Bieszczady. Studia się skończyły, ale kontakty zostały. Dzięki Krzyśkowi Wakarowi, który w połowie V roku namówił mnie na wyskok na narty ("Wiesz, na Ornaku jest obóz Koła Naukowego Polonistów z UW. Osiemnaście dziewczyn i czterech chłopaków! Jedziemy?"), poznałem moje szczęście ślubne: niebieskooką (śliczną oczywiście) Małgosię Książek, - a przy okazji i jej koleżankę Elżbietę Sarnowską, która wkrótce wyszła za studiującego o rok ode mnie wyżej Andrzeja Temeriusza. Fakt poznania przeze mnie w Tatrach przyjaciół Małgosi z warszawskiej Akademickiej Drużyny Harcerskiej, skończył się ślubem Marka Krygowskiego z matematyczką Marią Malawko w Bieszczadach. Świadkowałem im na ślubie w Cisnej. "Ech, co to był za ślub"! Ksiądz proboszcz mówi:

- Oczywiście zrobimy taki uroczysty o jedenastej, dywan się położy.

- Ach nie - odpowiadają młodzi - nie potrzeba. My wolimy skromnie.

- Dobrze - godzi się Jegomość i ścisza głos - możemy o szóstej rano, żeby nie było ludzi. Do nas nie raz przyjeżdżają tacy państwo z Warszawy brać ślub.

Ale śmiechu było!

Powiązania międzyludzkie były wzdłuż i w poprzek. Małgosia Sadlejowa namówiła mnie na podjęcie studiów zaocznych na matematyce, co zaowocowało Markowi Krygowskiemu tym, że stałem się wieloletnim, uciążliwym gościem jego pierwszego skromnego, ale uroczego mieszkanka na Jelonkach, w dawnych barakach budowniczych Pałacu Kultury i Nauki. Po dziś dzień odczuwam do Marka wielką wdzięczność za uczynioną mi podówczas uprzejmość. Podrasowanie mojej matematycznej wiedzy natychmiast postanowił skonsumować Zbyszek Paszek, zapraszając mnie do wspólnego pisania książki ze statystyki matematycznej dla chemików. I tak wylądowałem z Krakowiakami na platformie wydawniczej Redakcji Matematycznej PWN utrzymując się na niej już ponad 30 lat (wprost krępujące). Mimo naszego zaawansowanego wieku kontakty są ciągle żywe. Całkiem niedawno (kwiecień 2004) wraz z Lechem Czarneckim, Andrzejem Sadlejem i Grześkiem Pisarskim kibicowaliśmy na sesji wyjazdowej Zbyszkowi Paszkowi w uroczystościach nadania Mu tytułu Doktora h.c. przez Wydział Ekonomiczny Uniwersytetu w Karagujevcu.

Konfrontacje

Studia to cudowny okres. Potem zaczyna się czas konfrontacji. Młody człowiek ze świeżutkim dyplomem oraz sporą dozą entuzjazmu i nadziei pojawia się w swoim - na ogół pierwszym - miejscu pracy. Od razu konfrontuje swą wiedzę z zastanym porządkiem rzeczy, swobodę poruszania się i powszechną w sferach akademickich wolność wyboru z rutynową pracą, teorię z praktyką. Rezultat tej konfrontacji zależy w większości przypadków od tak zwanego losu z tym, że nie zawsze jest on ślepy. Andrzej Drawicz powiedział kiedyś żartobliwie: "Nic w życiu nie wyszło mi tak dobrze jak włosy". Sam się zastanawiam co mi osobiście w życiu dobrze wyszło. Pewnie rodzina ... oby nie zapeszyć. Wyniesiony z UW mój chemiczny warsztat zawodowy był niezmiernie trudny do zdyskontowania w Gdańsku. Ustrój realnego socjalizmu - delikatnie mówiąc - nie kochał mojej rodziny i mój wyjazd na Zachód przez wiele lat po prostu nie wchodził w rachubę. W USA, na moim pierwszym zagranicznym stypendium, wylądowałem późno - kwietniu 1980 roku, w okresie tzw. późnego Gierka. Na półtora roku osiadłem w Gainesville, na Florydzie, w ponad stuletnim uniwersytecie, gdzie pracowałem w grupach elektrochemicznych pod kierunkiem znakomitych profesorów Herberta Laitinena i Rogera Batesa.

Uniwersytet to sławny i ceniony, tu między innymi przyjeżdżał pracować w semestrach zimowych sława nad sławy, matematyk z lwowskiej szkoły matematycznej Stanisław Ulam, twórca metody Monte Carlo (żartobliwie: przybliżania wartości całek wielokrotnych przez zliczanie przestrzelin z karabinu maszynowego), człowiek, którego Hugo Steinhaus nazwał najgenialniejszym matematykiem wszechczasów, współautor patentu USA na bombę wodorową (razem z Edwardem Tellerem - tym od izotermy Brunauera - Emetta - Tellera). Ulam był wspaniałym, niezwykle skromnym człowiekiem, szukającym kontaktu z Polakami. Miałem niesamowitą okazję odbyć z Nim prawie półtoragodzinną rozmowę. Mówił wspaniałą polszczyzną, bez najdrobniejszych nawet amerykanizmów. Unikał wątków związanych z Jego pracami w projekcie Manhattan. Był człowiekiem nad wyraz wrażliwym i odczuwałem, że o "te sprawy" nie wypada Go pytać.

W czasie mojego pobytu w Gainesville Teller rozpętał hałaśliwą kampanię telewizyjną, próbując wyeksponować swoją rolę jako twórcy bomby wodorowej i umniejszyć rolę Ulama. Wielokrotnie bowiem publikowane były opracowania, które przyznając Tellerowi prymat co do samej idei, wskazywały, że jego model nie dawał szans przeprowadzenia syntezy i bomba została zrealizowana według projektu Ulama. Ulam nie podjął wyzwania kolegi-adwersarza i ani razu w telewizji się nie pojawił. Ulama w telewizji bronili najwybitniejsi fizycy, On sam nigdy w swej obronie nie wystąpił. To było by poniżej Jego poziomu.

Z Polaków częstym gościem na University of Florida był prof. Włodzimierz Kołos (w czasach pierwszej Solidarności przewoził dla nas - polskich stypendystów - nieocenzurowaną pocztę od rodzin). Wydział Chemii UW był tu godziwie reprezentowany, tu poznałem Bogusia Jeziorskiego i Krzyśka Szalewicza, a z Poznaniaków - Marka Kręglewskiego.

Na tym świetnym uniwersytecie miałem trudne początki. Startowałem u Laitinena w laboratorium ogniw paliwowych i akumulatorów pracujących na stopionych elektrolitach. Wkrótce po moim przyjeździe mój szef postanowił mnie posłać na konferencję do Argonne National Laboratory. Finał tej decyzji zaskoczył nas obydwu. Na 24 godziny przed moim odlotem z Illinois przyszedł faks, że organizatorzy absolutnie nie zgadzają się na moje uczestnictwo! Ha! Prawdopodobnie zostałem uznany za niebezpiecznego komunistę! Ja! Wkrótce do Laitinena nadeszła kolejna niemiła wiadomość. Postanowiono nie przyznać mu przyobiecanych na grant dla mnie $11,500. Ten uroczy człowiek i znakomity naukowiec przyszedł do mnie przygnębiony nie wiedząc jak mi to wszystko opowiedzieć. Przepraszał mnie za nie swoje grzechy, ale ja nie widziałem w tym wielkiego problemu. Zaproponowałem mój natychmiastowy powrót do Polski. W odpowiedzi przedstawiono mi kontrpropozycję przeniesienia się do zespołu Batesa na identycznych warunkach finansowych. Bez wahania przyjąłem. Batesa poznałem osobiście jeszcze w Polsce i to właśnie On rekomendował mnie Laitinenowi.

Zmiana labu była czystą formalnością. Wkrótce jednak zorientowałem się, że doktorant mojego nowego szefa, Stuart David Klein, kilka lat wcześniej popadł w poważny konflikt z moim poprzednikiem w pracowni Batesa i kolegą z Uniwersytetu Gdańskiego. Fakt ten bardzo negatywnie zaważył na pierwszych miesiącach mojej pracy u Batesa. Moja ciągle bardzo słaba znajomość angielskiego stanowiła świetną pożywkę dla pogardliwego stosunku do mnie wszechwładnie panującego na pracowni Stuarta, zwanego potocznie Stu. Pozostała mi ciężka praca. Sprzęt na pracowni jednak był znakomity i z prawdziwą przyjemnością zacząłem się do niego przymierzać. Profesor Bates przybył do Gainesville z National Bureau of Standards i doskonale wiedział co to znaczy jakość. Miałem przygotować serię standardów pH dla wody morskiej w oparciu o bufory morfolinowe. Wypatrzyłem stojącą w kącie pracowni piękną kolumnę rektyfikacyjną i znalazłem na półce tarcze programujące do głowicy. Od razu sobie przypomniałem pracownię z Technologii Chemicznej na Pasteura. Przygotowałem morfolinę, podłączyłem odbieralniki, założyłem tarczę 1:100 na głowicę i bez uruchamiania odbioru na początku dałem pełen zawrót. Stu kręcił się koło mnie bacznie przyglądając się temu co robię, wreszcie zapytał:

- Co robisz?

- Destyluję morfolinę - odpowiedziałem.

- A umiesz?

- Ja to miałem na studiach.

Na jego twarzy po raz pierwszy chyba ukazał się jakiś dość osobliwy grymas, coś jakby z niedowierzania. Postanowiłem wypróbować swych sił na całego. Za zadanie postanowiłem sobie porównać wyniki analizy chlorków grawimetrycznie (jako AgCl) i volumetrycznie (potencjometria z elektrodą srebrową jako wskaźnikową). Wygrzebuję to, czego nauczyłem się jeszcze na pracowni analizy ilościowej kierowanej przez dr Henryka Buchowskiego - poprawki na ważenie w próżni. A dalej już to co narzucały lokalne warunki: ważenie w ciemności przy świetle neonówki, przy wyłączonych klimatyzatorach - by nie było drgań. Jest godzina 2 w nocy. Słyszę kroki, drzwi się otwierają - wchodzi Stu.

- Nie zapalaj światła. Ważę AgCl. Poczekaj chwilę. - mówię.

Milczenie, czeka. Ja kończę, chowam osad do szafki, zapalam światło. Stu idzie do swego konduktometru, zapisuje wynik pomiaru w notesie, rzuca jakieś zdawkowe zdanie, wraca do domu.

Drugi próg: miareczkowanie. Miernik Keithley 6 1/2 cyfry znaczącej mikrostrzykawka Gilmonta na szwajcarskiej śrubie mikrometrycznej Tessy ze zdolnością rozdzielczą 1:25000. Interpoluję wyniki pomiarów i z napięciem czekam na porównanie z grawimetrią. Zgodność wyników obydwu metod analitycznych jest niesamowita: 0,003%. Utwierdzam się w przekonaniu, że dobre wykształcenie i odpowiednie warunki pracy mogą stać się źródłem niezwykłego postępu.

Pokora, ciężka praca i efektowne wyniki zaczynają owocować. Dochodzą wydarzenia sierpnia 1980, powstanie Solidarności w Polsce, na seminarium wygłaszam wykład o jonoselektywnych tranzystorach polowych z izolowaną bramką budząc wielkie zainteresowanie kolegów i koleżanek. Nadchodzi październik. Przychodzi do mnie dość odmieniony, zazwyczaj bardzo abnegacki Stu i informuje mnie, że przyznano mi status Visiting Professor. I zarazem pyta, czy mogę mu uczynić ten zaszczyt, by mógł przywieźć moją rodzinę z lotniska. Doprawdy, nie przypuszczałem, że ten chłopak tak szybko może tak diametralnie zmienić o mnie swoje zdanie.

Nie mam wątpliwości, że w konfrontacji z amerykańską technologią i organizacją pracy moje wykształcenie wyszło obronną ręką. Dołożyłem starań, by nie przynieść wstydu moim Nauczycielom, by nie zepsuć opinii o moim Wydziale.

Posłowie

Do zebrania tej garści moich wspomnień przydusił mnie mój drogi kolega Grzesiek Grynkiewicz. To zaledwie strzępy tego co ciągle siedzi w mej pamięci. Staram się zachować obraz tych wartości, które warto przypominać. Z bólem odnotowałem krążące po Warszawie wieści o upadku duchowym/moralnym niektórych osób. Nie chcę tu powtarzać tych zasłyszanych wiadomości i "odcinać się" od odszczepieńców. Nie sądzę, by Boy-Żeleński zaliczył mnie do brązowników (a zaliczył do nich m.in. Władysława Mickiewicza). Moje wspomnienia proszę przyjąć bardziej jako afirmację postaw niż afirmację osób. To będzie sprawiedliwsze. Jeśli któraś ze wspomnianych wyżej osób umiała połączyć szlachetność zachowań z doskonałością profesjonalną - nich jej będzie chwała!

Warto jednak zreasumować powyższe: klimat w jakim wyrastaliśmy i kształciliśmy się sprzyjał nawiązywaniu kontaktów i mnożenia różnych inicjatyw. Nasze roczniki były ruchliwe, czynne społecznie, nie stroniące od podejmowania zadań nietypowych. Spotkania z przyjaciółmi z ławy akademickiej wyglądam z ciekawością, otwartością, sympatią i bez żadnych uprzedzeń.

Jurand B. Czermiński

dr Jurand B. Czermiński
pracuje w Uniwersytecie Gdańskim.
Na podst. Link

.


Sigma-Aldrich Sp. z o.o.
Poznań
4880.- zł
Merck - Sp. z o.o.
Warszawa

3500.- zł
HURTOWNIA ODCZYNNIKÓW CHEMICZNYCH
Ożarów Mazowiecki
2000.- zł.
nLab - Warszawa
2000.- zł.
Millipore Sp. z o.o.
BioScience Division, Warszawa
1830.- zł.
SHIM - POL
A.M. Borzymowski, Izabelin
1400.- zł.
Aparatura Naukowo -
Badawcza
Andrzej Wiśniewski
Katowice
1000.- zł

(Kwoty z podatkiem VAT)



Formularz zgłoszeniowy można pobrać klikając na obrazek powyżej, wydrukować, wypełnić i nadesłać pod adres Wydziału z dopiskiem na kopercie: "Jubileusz". Można też nadesłać plik jako załącznik pod adres orlowska@chem.uw.edu.pl

.


 
Do góry
Powrót

Najlepiej oglądać w MSIE5.0 i wyżej.
Str. oprac. Adam Myśliński