Dziennik Kuracjusza  


Adam Myśliński

Poniższy tekst jest autentycznym dziennikiem prowadzonym jesienią 1989 roku
w czasie mojego wyjazdu do sanatorium w Zakopanem.
Warszawa - 2004


4.XI.1989 roku - sobota

Wsiadałem do pociągu żegnany przez żonę i dzieci. Michaś (12 lat) miał minę niewesołą, ale jakoś wytrwał1. O 22:15 pociąg ruszył. Michaś biegł kilkadziesiąt metrów po peronie. W końcu zatrzymał się i został. Machałem im, aż znikli za zakrętem. Od razu zacząłem przygotowywać się do spania. Zrobiło się przecież dość późno, a zajęcia z cementem 2 spowodowały, że byłem zmęczony. Położyłem się na łóżku i trochę czytałem. Po jakimś czasie zgasiłem światło i próbowałem zasnąć. Ale niestety nie wychodziło. Pociąg trząsł i kołysał, kaloryfery grzały niemiłosiernie. Okno nawet dawało się otworzyć, ale wtedy zbyt mocno wiało. I tak na przemian wietrząc i zamykając okno przewracałem się po łóżku. Na dodatek sąsiedzi z drugiego przedziału hałasowali. Nie spałem, a tylko drzemałem. Dopiero za Krakowem, kiedy hałasujący wysiedli, zasnąłem na jakiś czas. Za Chabówką zacząłem wstawać, umyłem twarz, ogoliłem się i ubrałem. Zjadłem część zabranego w drogę kurczaka.


5.XI - niedziela

Do Zakopanego pociąg przyjechał o czasie. Od razu złapał mnie jakiś taksówkarz, który okazał się zwykłym “łebkarzem”3. Zawiózł mnie do nieodległego sanatorium za 4000 zł, a chciał nawet 50004. W sanatorium zameldowałem się, zjadłem śniadanie. Rozlokowałem się w pokoju. Na razie był pusty, aczkolwiek przygotowany na dwie osoby. Szybko, aby nie tracić cennego czasu, poszedłem na poranną wycieczkę na okoliczne górki: Kotelnicę, Gubałówkę i Butorowy Wierch. Z rozpędu doszedłem aż do górnej stacji wyciągu, w miejsce gdzie w marcu 1981 roku - idąc od WDW w Kościelisku - byłem na spacerze z jeszcze całkiem małymi wtedy dziećmi. Pogoda była piękna, cały dzień świeciło słońce. Było chłodno, ale przyjemnie. Po powrocie - obiad, później miałem się zgłosić do miejscowego lekarza, ale udało mi się to dopiero po kolacji. Wieczorem - telewizja i spać.
Mieszkam w jednym pokoju z panem ze wschodu Polski, ze wsi Hanna w województwie bialsko-podlaskim. Jest on nauczycielem w miejscowej szkole podstawowej. Spokojny pan, nie pali - co ważne, będzie można wytrzymać.


6.XI - poniedziałek, 8:50

Dzisiaj poniedziałek. Siedzimy w pokoju czekając na śniadanie. W czasie wczorajszej wizyty lekarz przepisał mi gimnastykę poranną jako środek na rozruszanie kości. Ale dziś jakoś jeszcze nie było gimnastyki. Po śniadaniu wybieram się do Zakopanego, a może dalej gdzieś w dolinki?

Wieczorem

Już wróciłem. Spacer w dolinki zamienił się w 20 km wyprawę w góry. Poszedłem najpierw moją ulubioną trasą do Kuźnic, potem brukowaną drogą na Kalatówki. Szedłem dolną krawędzią hali, wszedłem w las u południowego zbocza Giewontu. Po kilkudziesięciu minutach byłem już na Hali Kondratowej. Szedłem dalej, aż dostałem się na przełęcz Kondracką. Było to najwyższe miejsce jakie dziś osiągnąłem5.

Na górze już zima, leżał śnieg i wiał bardzo silny wiatr. Przez moment chciałem nawet iść dalej na Giewont, ale wiatr był tak silny, że trudno było utrzymać równowagę na ścieżce, więc zrezygnowałem. Ponieważ nie zabrałem ze sobą mapy, nie wiedziałem, że z Giewontu ku północy schodzą dwa szlaki: czerwony do Doliny Strążyskiej i żółty do Doliny Małej Łąki i poszedłem żółtym - dalszą drogą. Szlak prowadził bardzo stromo w dół. W pewnym miejscu zacząłem się nawet zastanawiać, czy nie zawrócić, gdyż kamienie były mokre i śliskie, a zejście bardzo strome. Ale spróbowałem schodzenia metodą - nazwijmy ją - przestawiania nóg, polegającą na solidnym ustawieniu jednej nogi na kamieniu poniżej, przenoszenia ciężaru ciała na nią, a następnie przestawieniu drugiej. I tak po około dwóch godzinach zszedłem do Małej Łąki. Kiedyś byliśmy z dziećmi na północnym skraju Małej Łąki.

Z góry, jeszcze z przełęczy zrobiłem kilka slajdów. Pogoda była mroźna, powietrze czyste Widoki są tam piękne. Panorama od Gorców na północy po Tatry Bielskie na wschodzie, hale: Kondratowa, Goryczkowa, wierchy: Kasprowy , Kopę Kondracką i Małołączniak. Imponująco wyglądała Wielka Turnia i Świstówka.

Droga z Małej Łąki doprowadziła mnie do Gronika. Dalej już szosą wśród spalin do Zakopanego i przez miasto do sanatorium na Ciągłówkach. Po powrocie do domu rozłożyłem mapy. Droga jaką przeszedłem zawarta była aż na czterech arkuszach. W poziomie przeszedłem przeszło 20 km, w pionie pokonałem 850 m. Do sanatorium dotarłem po 16:00. Obiadu już nie dostałem. Po drodze posilałem się kurczakiem i pomidorami zabranymi jeszcze z Warszawy. Boli mnie prawe kolano. Trochę je sforsowałem. Jest już 18:00. Idziemy na kolację.


7.XI - wtorek

Rano gimnastyka. Potem zacząłem pisać pozdrowienia na widokówkach. O 07:45 telefon z Warszawy od żony. Wyszła sprawa oświadczenia na wyjazd Michała do Italii6. Byłem w Urzędzie Notarialnym. Marmury, dęby, luksusowe obicia mebli, kryształy i mosiądze. Ale dla interesantów otwarte tylko dwa dni w tygodniu po 6 godzin. I arogancja urzędników. Oj, dużo jeszcze musi się w tym komunalandzie zmienić. W końcu napisałem oświadczenie i potwierdziłem siłami sanatoryjnymi. Teraz tylko po szóstej na dworzec PKP nadać list i zadzwonić do Warszawy.
W Polmozbycie na Nowotarskiej kupiłem cztery świece do samochodu7. Po raz pierwszy od trzech lat widziałem świece w handlu. Oprócz nich kupiłem również korek do chłodnicy. To też niebywały zakup. Boli mnie prawe kolano. Sforsowałem się jednak tym wczorajszym marszem. A jeszcze czeka mnie wędrówka na dworzec.

Później

Na dworcu list oddałem do wagonu sypialnego WARS. Pociąg odjeżdżał o 01:33. Potem jeszcze dzwoniłem dwukrotnie do Warszawy. Telefony kosztowały mnie 1800 zł.


8.XI - środa

Siedzę rano po gimnastyce i czekam na śniadanie oraz ewentualny telefon z Warszawy z potwierdzeniem odbioru listu. Wczoraj wieczorem zorganizowano “wieczorek rozpoznawczy, tańcujący”. Nie poszedłem tam, nie poszedł również ten facet, z którym mieszkam. Zrobiliśmy sobie herbatę “kapitańską” 8. Później, już po 22:00 przeszliśmy się korytarzem zobaczyć, jak tam sobie skaczą. Jedynym dojmującym efektem był - niestety - przykry zapach przepoconych a niedomytych ciał podrygujących w rytm kiepskiej muzyki dobywającej się z kiepskiego, grającego sprzętu. Obejrzałem w telewizji Panoramę i poszedłem spać. Dzisiaj pogoda pochmurna. Mgła leży nisko, nie widać nawet Gubałówki. Dostałem uczulenia, takiej czerwonej wysypki jaka czasem mi się zdarza. Na dzisiaj tyle.


11.XI - sobota

Zaniedbałem się w odrabianiu tych lekcji. Dziś już 11, Święto Odzyskania Niepodległości. We czwartek rano był telefon z Warszawy, że papier dla Michała nieodpowiedni. Więc w piątek do notariusza. Szybko mnie załatwili. Ale we czwartek poszedłem na Halę Gąsienicową. Szedłem przez Boczań i Przełęcz między Kopami. Mgła leżała, niczego nie było widać Po drodze spotkałem ekipę robotników - górali, którzy naprawiali ścieżkę podsypując ją ziemią. Porozmawiałem sobie z nimi o polityce. Na Hali, w schronisku zjadłem kanapki i wypiłem herbatę. Wróciłem na 16:00. Wracałem przez Dolinę Jaworzynkę.

W piątek najpierw notariusz, potem w góry. Szedłem z kuźnic na Myślenickie Turnie i dalej za stacją do pierwszej podpory linii kolejki w kierunku Kasprowego. Mgła silna. Niczego nie widać. Góry we mgle są takie przytulne. Wydają się być bezpieczne. Idzie się szlakiem i właściwie nie wiadomo, czy tuż jest urwisko czy łagodny stok. Wróciłem od pierwszej podpory, gdyż nie chciałem się spóźnić na obiad. Ostatnio przez Zakopane tj. od dworca do Kuźnic jeżdżę autobusem. W ten sposób oszczędzam czas i energię. Mogę wyjść wcześniej i dalej dojść.

W zeszły poniedziałek w drodze na Kalatówki spotkałem małą dziewczynkę, która z tornistrem i torbą z kapciami szła na dół. Powiedziała mi “Dzień dobry” - taki to zwyczaj w górach, wszyscy spotykający się mówią sobie “dzień dobry” lub “cześć”. Zatrzymałem się i zaczęliśmy rozmawiać. Starała się mnie przekonać, że na Kalatówki jest jeszcze bardzo daleko. Potem porozmawialiśmy sobie o szkole. Na moje zachwyty, że mieszka w tak pięknym miejscu powiedziała, że to jest bardzo głupio tu mieszkać. Ciągle pod górę i z góry i jeszcze tak wysoko. Pożegnaliśmy się i poszła do szkoły na Bystre, a ja dalej na halę.

Wczoraj w nocy zaczął mnie boleć ząb. Dziwne. Byłem u dentystki tydzień przed wyjazdem. Mówiła, że nie widzi już żadnych ubytków. Czyżby była aż tak cyniczna, że widząc dziurę i nie chcąc mnie już więcej leczyć powiedziała, że wszystko w porządku? 9 Próbowałem dziś znaleźć tutaj jakiś gabinet, ale w Zakopanem w sobotę prędzej można umrzeć z bólu, a lekarza się nie znajdzie.

Wobec tego poszedłem na Kasprowy Wierch. Z Kuźnic przez Myślenickie Turnie szedłem 2,5 godziny. Na dole było pochmurno, ale chmury płynęły dość wysoko. Z Myślenickich Turni widać było Bystre, część Zakopanego. Wyżej dostałem się we mgłę, gęstą jak wata i tak aż do ok. 1600 m. Jeszcze wyżej zrobiło się znienacka widno, ujrzałem błękitne niebo i piękny widok. W dolinach pierzyna chmur jak okiem sięgnąć. Z tego morza wyłaniały się tylko wyższe szczyty, na północnym zachodzie - Giewont, a na południu wszystkie szczyty głównej grani Tatr. Na wschodzie widziałem wyniosły Kościelec, obok Świnicę. Dalej zaś na południe za Cichą Doliną cały bezmiar Tatr Słowackich. Zrobiłem wiele slajdów. Mam nadzieję, że się udadzą. Na górze włączyłem radiotelefon,10 ale oprócz hałasów dolatujących tu aż z Italii nikt nie odpowiadał na moje wywołanie. Na górze było pusto. Widać było tylko jedną dziewczynę - turystkę z ogromnym plecakiem. Poprosiłem ją o sfotografowanie mnie na tle obserwatorium meteo. Jeszcze chwila i zacząłem schodzić, tym razem żółtym szlakiem do Doliny Gąsienicowej. Po ok. 45 minutach znów wszedłem w chmury, a niedługo potem dotarłem do Murowańca, schroniska, w którym byłem przed dwoma dniami. Tam zjadłem kanapki, wypiłem herbatę11 i odpocząłem czytając “Gazetę Wyborczą”.

Na Kasprowym Wierchu zima. Mróz około 3 - 5 stopni. Śniegu na razie niewiele, około 15 - 20 cm. Narciarzy jeszcze nie ma, więc pusto. Najbardziej przykre zaś, ze trzeba szybko schodzić bo mało czasu - dzień już krótki. Od 14:00 do 16:15 schodziłem z Kasprowego do Kuźnic przez Halę i Przełęcz między Kopami, dalej Boczań. Tym razem widoki były wspaniałe, bo chmury w międzyczasie znalazły się wyżej i już było widać Zakopane, Dolinę Jaworzynkę z jednej i Halę Olczyską z drugiej. Wspaniałe widoki. Zabrałem dwa kamienie: jeden granit charakterystyczny dla Tatr Wysokich, a drugi wapień charakterystyczny dla Tatr Zachodnich. Przez Boczań schodziłem do Kuźnic już o zmroku i po okropnym, czerwonym błocie, które utworzyło się po naprawie tej ścieżki. Przez Jaworzynkę byłoby bliżej i nie po błocie, ale za to mniej widoków. Teraz już jestem po obiedzie - przyniósł mi go Pan współmieszkaniec - i dodatkowo po kolacji. Siedzę zatem i piszę. Może zaraz pójdę na telewizję.

Ciekaw jestem co w domu. Co u Oli w Wiedniu?12 Jeśli Ola przelatywała nad Tatrami w taką samą pogodę jak dziś, widziała pewnie takie same widoki jak ja dzisiaj. Po powrocie porozmawiamy. Dziś lub jutro kanonizacja Brata Alberta Chmielowskiego. W klasztorku na Kalatówkach widziałem dziś dekorację z tej okazji. Było tu kiedyś miejsce jego pobytu. Ogólna suma metrów, na które wszedłem do dzisiaj wyniosła 3550!12


14.XI - wtorek

Dziś już wtorek. Niedziela przeszła mi ulgowo. Rano o 08:15 w miejscowej kaplicy na parterze msza. Po mszy śniadanie i potem udało mi się namówić mojego “współspacza” na wyjazd do Kuźnic. Z Kuźnic poszliśmy kawałek na spacer drogą do Myślenickich Turni. Koło domu wczasowego Energetyk wyszedł z lasu wielki jeleń, byk z potężnym porożem. Stanął na drodze patrzył jak zbliżaliśmy się. Kiedy odległość między nami a nim wyniosła ok. 20 m., zatrzymaliśmy się w niepewności, czy przypadkiem nie zechce nas tymi rogami potraktować. On patrzył na nas - my na niego. Po chwili na drodze pojawiła się jakaś miejscowa kobieta i śmiało zbliżała się do nas i do jelenia. Usłyszeliśmy, że przemawia do niego po imieniu: “Kubuś, Kubuś...”. Na takie dictum Kubuś zaczął podążać za nią. Okazało się, że przyszedł na śniadanie. Nie wiem, czy się oswoił, czy też może był wychowany w pobliskim gospodarstwie?

Dalszy spacer przeminął już bez większych przygód i wróciliśmy na obiad. Po obiedzie poszliśmy znowu na przechadzkę, tym razem na sąsiednią górkę ku wsi Furmanowa. Pogoda była wspaniała, świecił księżyc w pełni. Wieczorny widok Tatr zauroczył nas. Na górze spotkaliśmy miejscowego górala, który zdążał do domu. Opowiadał nam różne miejscowe historie. Mój towarzysz wędrówki dziwił się, że mimo pokonanych dziś dystansów czuje się dobrze i serce mu w ogóle nie “skacze”.13 Wieczorem kolacja, telewizja, mycie i spać.

W poniedziałek od świtu cudowna pogoda. Jasne słońce, niebo bez chmurki. Śniadanie zjadłem na pierwszą zmianę i autobusem o 09:25 jazda do Kuźnic. Tym razem już sam, gdyż mało tu chętnych na dalsze wyprawy. Tak myślałem jeszcze w poniedziałek. Doliną Jaworzynką do Przełęczy zeszła mi godzina i dwadzieścia minut. Tam dopędziłem jakiegoś turystę, który z plecakiem szedł nieco wolniej. I tak rozmawiając doszliśmy przez Rówień Królową doszliśmy do Hali Gąsienicowej. Koło schroniska spotkałem faceta, którego twarz pamiętałem z Sanatorium. Starszy mężczyzna, z wyglądu i elokwencji - profesor, pracuje w IBJ na Żeraniu. Poszliśmy rozmawiając nad Czarny Staw. Tam po obejściu stawu ścieżką dookoła rozstaliśmy się. On wrócił do schroniska, a ja żółtym szlakiem na Granaty zacząłem wchodzić do góry. Szedłem, szedłem w końcu szlak się skończył. To znaczy ścieżka jeszcze nieprzetarta znikła pod śniegiem, a znaków również nie było widać. Pólko śniegowe, bardzo strome ciągnęło się przez kilkanaście metrów ku górze. Butami robiłem stopnie i wchodziłem jeszcze jakiś czas, ale stromość zbocza i brak asekuracji skłoniły mnie jednak do powrotu. Bardzo mi było szkoda, gdyż Granaty były - wydawałoby się - na wyciągnięcie ręki.

Zgłodniałem. Wynalazłszy odpowiednią skałkę, na której dało się usiąść zjadłem drugie śniadanie. Słońce pięknie świeciło, czułem jak opala mi twarz. W dole czerniała zamarznięta częściowo tafla jeziora. Naprzeciw, w odległości około kilometra wielka i piękna ściana Kościelca. Pstryknąłem jeszcze kilka zdjęć i zacząłem schodzić. Schodzenie było jak zwykle trudniejsze. Kamienie częściowo oblodzone były bardzo śliskie. Wymagało to ostrożnego stawiania nóg. Po godzinie byłem już na powrót w schronisku. Tam spotkałem ponownie towarzysza wyprawy, zjedliśmy zupę, wypiliśmy herbatę i wyszliśmy w drogę powrotną. Do Kuźnic zdążyliśmy przed zmrokiem i autobusem wróciliśmy do Zakopanego. Po drodze rozmawialiśmy o dzieciach, myślałem o Oli i o jej wyjeździe.

Po powrocie zatelefonowałem do domu i dopiero wtedy dowiedziałem się o jej przygodach w drodze powrotnej do Polski.14 Wieczorem jeszcze zrobiłem pranie, umyłem się i do łóżka.

We wtorek, czyli dziś, od rana była znowu pogoda. Nie tak piękna jak w poniedziałek, ale też słońce i niebo prawie bez chmur. Rano śniadanie i szybko na dworzec. Na dworcu znowu spotkałem tego pana. Ponieważ nieco się sforsował poprzednią wycieczką, planował wejście przez Dolinę Suchej Wody. Nie trzeba tam wchodzić tak stromo do góry. Rozdzieliliśmy się zatem, on pojechał do Brzezin przez Cyhrlę, ja do Kuźnic. Po dojściu na Halę poszedłem znów nad Czarny Staw. Po drodze dogoniłem jakąś wycieczkę, którą prowadził przewodnik. Znad Stawu pokazałem mu miejsce, do którego dotarłem poprzedniego dnia. Ocenił, że było to ok. 1900 m.n.p.m. Wycieczka zawróciła, a ja poszedłem szlakiem do Zmarzłego Stawu. Idzie się drogą na Zawrat. Niestety około 100 m. wyżej droga była już tak oblodzona, że zrezygnowałem.15 Wróciłem do schroniska, a ponieważ było jeszcze dość wcześnie (ok. 13:20) postanowiłem obejść Kościelec od zachodniej strony. Szlakiem na Świnicę zacząłem podchodzić do stawków poniżej Beskidu, Świnicy i Kościelca.16 Słońce powoli chowało się za Beskid. Na dnie doliny robiło się chłodno. Usiadłem na kamieniu i zjadłem zabrane ze sobą kanapki. Potem znowu jakiś czas szedłem do góry Przy Zielonym stawie zza zakrętu wyszedł znajomy, z którym rano rozstaliśmy się. Ucieszył się, gdyż sam wszedł na Karb i był już trochę zmęczony. Ja przymierzałem się do tej przełęczy od wschodu, ale śnieg i ciemniejące (bo nieoświetlone przez słońce) ściany nie wyglądały zachęcająco. Razem wróciliśmy przez Boczań do Kuźnic już po zmroku. Niestety, autobus uciekł, więc aby nie zmarznąć na przystanku poszliśmy do Ronda. Tam po kwadransie wsiedliśmy do autobusu, a od dworca piechotą do sanatorium. Po kolacji zaprosiłem go i jego kolegę z pokoju na herbatę "kapitańską". Po 22:00 poszli do siebie, a ja kończąc właśnie ten zapis powoli będę się przewracał do łóżka. Jutro może znowu w góry, a może tylko gdzieś na spacer, gdyż trochę trzeba odpocząć.

W czasie tych długich wędrówek myślę sobie czasami, że fajnie byłoby przyjechać tutaj razem - całą rodziną. Pochodzilibyśmy sobie po górach. Co prawda Michał po lasach na Mazurach nigdy chodzić nie chciał, ale np. w czasie wyjazdu do Francji wszedł na jakąś górę koło Strasbourga, więc może po górach chodziłby chętniej? Musimy się nad tym zastanowić. Na razie nie byłem jeszcze w Dolinie Pięciu Stawów. To dłuższa wyprawa. Przejście przez którąś z przełęczy w obecnych warunkach jest dla mnie prawie niemożliwe. Trzeba by iść dookoła. Zastanowię się nad tym.17


16.XI - czwartek

We środę pogoda zmieniła się diametralnie. Już we wtorek wieczorem z północy zaczęły napływać chmury. Początkowo dość rzadkie na wysokości ok. 2000 m. Zawadzały o najwyższe szczyty, kłębiły się wokół nich. Rano we środę jeszcze było widać góry, ale w czasie śniadania zachmurzyło się kompletnie i zaczął prószyć śnieg. Zrobiło się biało. Ciśnienie widać spadło, bo po śniadaniu zachciało mi się spać. Położyłem się i czytając przysypiałem, budziłem się i tak dotrwałem do 13:00. Wstałem i poszedłem kupić gazetę. Potem był obiad. Po obiedzie umówiłem się na wyjście do Zakopanego, aby kupić bilety powrotne. Wahałem się czy jechać sypialnym, czy też autobusem do Krakowa, a dalej "Tatrami".18 Po przeprowadzeniu kalkulacji kosztów, czasu i wygody - również ewentualnych odbierających mnie na dworcu w Warszawie - zdecydowałem się na jazdę łączoną. Wyszło taniej i szybciej, a poza tym przyjazd do Warszawy o 22-giej z minutami. Noc zatem już we własnym łóżku.

Po powrocie z zakupów poszedłem obejrzeć telewizję. Akurat przemawiał Wałęsa w Kongresie USA. Potem kolacja, a w TV Agnieszki Holland “Aktorzy prowincjonalni”. Stary, ale mimo to niezły film, którego wcześniej nie oglądałem. Wieczorem, w łóżku czytałem jeszcze do północy.

Parę minut po dwunastej coś uderzyło w moje okno. Początkowo myślałem, że to śnieg spadł z dachu, ale po chwili uderzenie powtórzyło się i to ze zdwojoną siłą. Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem mężczyznę dającego mi znaki, abym zszedł na dół do wyjścia z budynku. Pomyślałem, że się spóźnił i nie może się dostać do środka. Zszedłem i cóż się okazało. Zaiste spóźnili się, tyle tylko, że mężczyzna nie był z sanatorium. Odprowadzał dziewczynę - kuracjuszkę. Ale drzwi zamknięte na głucho. Klucza nie było, recepcja zamknięta, nic nie można poradzić. Dziewczyna prosiła, abym zawiadomił współmieszkanki, że ona jest zdrowa i cała, tylko nie może się dostać do środka. Na moje pytanie, czy ma się gdzie podziać - potwierdziła. Poszedłem na górę, ale w pokoju, w którym mieszkała nikt nie reagował na moje pukanie. Wszystkie spały twardo. Znaczy nie denerwowały się. Zszedłem ponownie i powiedziałem im o tym. Poszli do oczekującej ich jeszcze taksówki. Rano, po szóstej przyjechali ponownie. Tym razem było już otwarte.

Później przyszło mi do głowy, że można było spróbować dostać się przez taras, który jest otwarty. Trzeba było by jednak znaleźć jakąś drabinę. Więc może lepiej, że się nie dostali? Najlepiej wiedzą o tym sami. Śniegu na dworze napadało. Jest zimno. Siedzę i czekam na śniadanie. Może jakiś spacer, albo jakaś wycieczka w góry? Zobaczymy.


17.XI - piątek

Już piątek. Wczoraj po śniadaniu pojechałem do Kuźnic. W Kuźnicach śnieg jeszcze większy. Na drodze do Myślenickich Turni stał Kubuś. Zaczepiał przechodniów, aby dali mu coś do jedzenia. Zrobiłem mu zdjęcie, ale nie wiem, czy wyjdzie, gdyż film był już na ukończeniu. Potem poszedłem do góry. Droga był przetarta przez gazik. Wyprzedził mnie jakiś pieszy taternik. Zmierzał z plecakiem drogą prosto do doliny Goryczkowej - więc nie szlakiem. Ponieważ mnie wolno chodzić tylko szlakami skręciłem w lewo. Ślady samochodu, którym - jak się domyślałem - zamierzali dojechać do maszynowni pracownicy kolejki linowej, stawały się coraz mniej wyraźne, gdyż śnieg padał ciągle, nagle urwały się. Pojawiły się za to ślady butów i kijków narciarskich. Ślady opon wskazywały na to, że samochód zawrócił, a pasażerowie poszli dalej pieszo. Szedłem typowo - na czas. To znaczy tak, aby zdążyć na autobus powrotny. Miałem dwie godziny. Po godzinie wchodzenia przez coraz głębszy śnieg ślady prowadzące mnie dotąd nagle zboczyły ze szlaku i poprowadziły w las. Próbowałem podejść jeszcze wyżej, ale śnieg sięgał mi już do połowy łydki i zaczął wsypywać się do butów. Zrezygnowałem i zacząłem schodzić. Schodziło się szybko. Świeży śnieg amortyzował kroki. Ośnieżony las wyglądał przepięknie. Na dole zaczęło na dodatek wiać, zrobiło się zimno. Doszedłem do Kuźnic.

Na przystanku czekały dwie dziewczyny. Ubrane w kurtki i ciepłe czapki, na plecach miały plecaki. Po chwili zauważyłem, że jedna z nich ma zakrwawioną i poszarpaną nogawkę spodni od kolana aż po kostkę. Ze strzępów materiału kapała krew i wsiąkała w śnieg. “Co się pani stało?” - przejęty prawie krzyknąłem. Odpowiedziała, że schodziły z hali Gąsienicowej. “Pewnie przez Jaworzynkę?” - spytałem, gdyż tam stromo i ślisko. “Nie, przez Boczań, bo łatwiej” Noga nie była złamana, tylko skora silnie otarta w kilku miejscach, stąd tak obfity krwotok. Okazało się, że są miejscowe i dadzą sobie radę. Podziękowały za oferowaną pomoc. Autobus nadjechał i wsiedliśmy. Wysiadły przy Witkiewicza i poszły w kierunku apteki.

Wróciłem do domu. Po południu nie wychodziłem już nigdzie.


18.XI - sobota

W piątek pogoda zmieniła się. Śnieg już nie padał, wyszło słońce i zrobiła się regularna zima. Mróz nocą do -6 stopni w Zakopanem i -12 na Kasprowym Wierchu.

Po śniadaniu poszedłem na spacer bez specjalnego celu. Kupiłem “Gazetę Wyborczą”. Skręciłem z Krupówek w Świerczewskiego,19 a dalej Grunwaldzką do góry. Ta część Zakopanego w śnieżnej szacie i ostrych promieniach słońca wyglądała szczególnie uroczo. Małe, ale solidnie zbudowane domki, ogródki i drzewa wzdłuż ulicy pokryte świeżą bielą, cisza i brak ruchu - ani ludzi, ani samochodów. To wszystko sprawiło, że panował jakby świąteczny nastrój. Istne Boże Narodzenie w listopadzie.

Doszedłem do Białego Potoku. Powoli, nie spiesząc się zacząłem wchodzić w dolinę. Kolejne ukazujące się widoki porównywałem w pamięci z domowymi fotografiami z roku 1979, kiedy byliśmy tu z żoną i małymi jeszcze wtedy dziećmi. Szedłem spokojnie około trzech kwadransów. Na koniec Giewont przesłonił promienie słoneczne, zrobiło się chłodniej. Ścieżka była słabo przetarta. Zacząłem odczuwać chłód. Nie doszedłszy do końca doliny postanowiłem zawrócić.

Na dole - na Krupówkach - odwiedziłem jeszcze kilka sklepów, ale nie znalazłszy niczego ciekawego poszedłem do domu. Po obiedzie poczułem przemożne zmęczenie. Położyłem się i zasnąłem. Spałem do kolacji. Wieczorem jeszcze telewizja, aż do północy. Noc była bardzo zimna. Kręciłem się w łóżku nie mogąc się rozgrzać. W nocy kilkakrotnie budziłem się i okręcałem w kołdrę. Rano zrobiło się trochę cieplej.

Dziś pogoda od rana znowu słoneczna, ale panujący na dworze mróz nie zachęca do spacerów. Jak co dzień czekam na śniadanie, potem pójdę po “Gazetę...” Na razie zszedłem do portierni przekonać się, jaka jest temperatura. Jest -7 stopni.

Byłbym zapomniał! Wczoraj wieczorem w sąsiednim sanatorium Akademickim odbył się koncert kwartetu smyczkowego i solisty - gitara klasyczna. Wszyscy z miejscowej Szkoły Muzycznej przy ul. Sienkiewicza. Grali Vivaldiego koncert na gitarę i kwartet Mozarta “Eine kleine Nachtmusik”. Na koniec gitarzysta wykonał kilka utworów latynoamerykańskich. Zespół działa niedługo - kilka miesięcy. W jego skład wchodzą nauczyciele (II-gie skrzypce, altówka i wiolonczela) oraz uczniowie (I-sze skrzypce - chłopiec na oko VI - VII klasa - ale już znerwicowany; w czasie koncertu męczył go nerwowy tik - często zaciskał oczy, gitarzysta młodzieniec z którejś klasy szkoły średniej. Nieco już zmanierowany.) Nie to jest jednak najważniejsze. Ważne, że grają, znajdują okazje do występów i “coś się kręci”, nawet w takim niewielkim mieście i poza sezonem. Na okres Bożego Narodzenia planują koncert kolęd różnych narodów - mimo, że nie definiowali tego, narodów wokół karpackich. Szkoda, że nie będę już miał okazji tego posłuchać.

Pierwszy skrzypek mimo trudnego repertuaru, szczególnie w “Eine kleine Nachtmusik”, dawał sobie dobrze radę, tak że dostał huczne brawa. Na koniec gitarzysta na bis wykonał jeszcze jeden utwór amerykański, w którym się nieco pogubił, ale w końcu jakoś wybrnął. W sumie bardzo miło spędzony wieczór. Publiczność z obu sanatoriów dopisała. Sala na ok. 200 osób była prawie pełna.

Dzień dzisiejszy - sobota - bardzo słoneczny. Mróz zelżał. Po śniadaniu byłem tylko po gazetę na dole.20 Po obiedzie natomiast poszliśmy z kolegą z pokoju na górkę Furmanową. Pod górę dla rozgrzewki wchodziłem bardzo szybkim tempem, tak że kolega został o pół dystansu. Na górze zaczekałem, aż się wdrapał. Tam staliśmy jakiś czas i podziwialiśmy panoramę Tatr. Pokazywałem mu miejsca, w których byłem w zeszłym tygodniu. Potem z powrotem zbiegłem truchtem. On szedł powoli. Mam już niezłą kondycję, jeśli tego rodzaju wyczyny nie powodują nawet zadyszki.

Po powrocie napisałem dwie kartki do dzieciaków. Po 16:00 dzwoniłem do Babci, do Skarżyska. Porozmawialiśmy sobie parę minut. Zaraz kolacja, a później pewnie telewizja lub jakieś lektury. To tyle na dzisiaj, czternasty dzień pobytu tutaj.


19.XI - niedziela

Rano trochę zaspałem. Później natrysk był zajęty - jakoś od samego rana nie szło. Poszedłem do kaplicy na mszę o 08:15. Ksiądz spóźnił się kwadrans. Mszę odprawił razem z klerykiem, który wygłosił kazanie. Bardzo poprawne. Widać, że przygotowane, (ale) nie rutynowe. W czasie śniadania przyszła pani sąsiadka od stołu ubrana już na wędrówkę i popędzała mnie. Zabrałem prowiant i szybko poszliśmy na dworzec. Po drodze wyprzedził nas ten znajomy, którego wcześniej opisywałem. Zdążyliśmy wszyscy na autobus 10:10. W autobusie zastanawialiśmy się, dokąd iść. Pani sąsiadka chciała na Kalatówki opalać się. Co to za wyprawa na Kalatówki? Rozstaliśmy się w Kuźnicach. Po drodze dogonił mnie inny znajomy - Rysio. Wybierał się na Halę Gąsienicową i potem gdzieś dalej. Poszliśmy razem ostro przez Jaworzynkę. Śnieg zalegający szlaki zdążył już się uleżeć, poza tym mnóstwo turystów przetarło drogę więc wchodzenie było bardzo przyjemne. Rozgrzałem się tak, że musiałem zdjąć sweter. Słońce świeciło wspaniale. Po godzinie byliśmy na przełęczy, po następnych 30 minutach w schronisku.

Tam spotkaliśmy Henryka - tego z I.B.J. - w otoczeniu sporej gromadki kobitek z sanatorium. Jedne się opalały, drugie dokądś się wybierały. Z Rysiem zjedliśmy ciasto zabrane ze śniadania, popiliśmy herbatą i poszliśmy szlakiem do Zielonego Stawu i dalej. Szlak w kierunku Kasprowego był wydeptany, szliśmy bez problemów. Na rozstaju okazało się, że ten ku Świnicy i stawom jest jeszcze nieprzetarty. W pewnej odległości prowadził pojedynczy ślad - na skróty. Poszliśmy tymi śladami. Okazało się, że ten ślady szybko doprowadziły nas do szlaku i zaczęliśmy wspinać się ku przełęczy Karb.20 “Dogoniliśmy” wkrótce słońce, gdyż Beskid mimo (wczesnych) godzin popołudniowych kładł głęboki cień na dolinę. Szło się nam bardzo zgrabnie, śnieg wyrównał te na ogół wertepiaste dróżki. Idzie się wtedy łatwiej. Z oddali doszły nas jakieś głosy. Po chwili zobaczyliśmy parę turystów schodzących z Karbu. Spytaliśmy o drogę. “Da się przejść” - odrzekli. Później, już w partii szczytowej spotkaliśmy jeszcze dwie dziewczyny, które schodziły z przełęczy w stylu nieco rozpaczliwym. Objuczone ogromnymi plecakami skracały sobie drogę przez ośnieżone kamienie leżące na zboczu. Jeszcze kilkanaście minut i stanęliśmy na przełęczy.

Podejście od zachodu nie jest zbyt trudne. Teren podnosi się łagodnie na dość długiej drodze. Od strony wschodniej - od Czarnego Stawu - jest o wiele bardziej strome i nieprzystępne. Z przełęczy wygląda to jak ogromna, 230 metrowa studnia.21 Po chwili namysłu poszliśmy wejść jeszcze wyżej grzbietem Małego Kościelca na jego szczyt. Grań była zaśnieżona, ślady wskazywały, że jednak ktoś tam ostatnio chodził. Przeszliśmy jeszcze kilkadziesiąt metrów dalej, aż do miejsca, gdzie teren zaczął opadać. Podziwialiśmy widoki. Po 15 minutach postanowiliśmy schodzić. Na przełęczy zaczęliśmy się zastanawiać czy wracać starą drogą, czy też schodzić do Czarnego Stawu. Nad Stawem poruszały się maleńkie figurki turystów. Stroma rynna nie zachęcała do schodzenia, tym bardziej, że mój towarzysz wędrówki ma coraz większe obawy. Postanowiłem zatem spróbować i poszedłem przodem. Śnieg dobrze trzymał się zbocza, można było spokojnie zjeżdżać na butach. Istniejąca tam ścieżka prowadziła zakosami, gdyż zbocze jest bardzo strome. Śnieg jednak zasypał ścieżkę i ktoś, kto szedł tedy przed nami, wchodził po prostu na przełaj. Samo schodzenie okazało się dość łatwe. Miejscami ślady prowadziły przez trawiaste pólka, które były najbardziej przykre, gdyż nie dało się po nich schodzić. Jedyną metodą było zjeżdżanie na siedzeniu, co też czyniliśmy. Nie były to jednak duże odcinki, najwyżej kilkumetrowe. Po takiej jeździe łatwo było wyhamować w najbliższej zaspie. Raz tylko miałem większe trudności z wyhamowaniem, kiedy zawadziwszy butem o jakiś kamień leżący pod śniegiem zostałem przerzucony impetem do przodu i zacząłem dalej zjeżdżać na brzuchu głową w dół. Najadłem się strachu, ale szybko udało mi się opanować sytuację. Dalej już wszystko poszło sprawnie. Po 20 minutach byliśmy na dole, nad Stawem. Stamtąd szybko do schroniska. Po drodze otrzepywaliśmy się ze śniegu. Mróz był niewielki, wskutek dużego wysiłku było nam gorąco, aż para buchała z czupryn.

W schronisku herbata i reszta kanapek i powoli do Kuźnic. Ale mimo to rozpęd, który uzyskaliśmy przy zjeżdżaniu spowodował, że na przystanek przyszliśmy o 25 minut za wcześnie. Tam ponownie natknęliśmy się na Henryka i znowu z wianuszkiem pań, nawet o jedną liczniejszym. Wspólnie wróciliśmy do sanatorium. Wieczorem prysznic, kolacja, małe pranie, suszenie, telewizja i około 23-ej spać.
W sanatorium coraz chłodniej. Podobno nie ma węgla. Kaloryfery grzeją słabo, woda w kranach tylko ciepła, a czasami nawet letnia.

Zapomniałem - przed kolacją dzwoniłem do domu. Rozmawialiśmy kilka minut. Ola odniosła sukces koncertowy.22 Bardzo się cieszę. Szkoda tylko, że dzieci nie chciały ze mną rozmawiać. Było mi przykro. Może był to akurat nieodpowiedni moment na rozmowę? Tylko co weszli do domu.


20.XI - poniedziałek

Kończę to pisanie w poniedziałek przed śniadaniem. Rozpoczął się ostatni tydzień mojego tutaj pobytu. Szkoda, ale jednocześnie już moje myśli biegną do domu, do dzieci. Najmniej może tęsknię do pracy - bo ta, jak wiadomo - nie zając. Pogoda piękna, nie wiem jeszcze, co dziś będę robił.

Przy śniadaniu postanowiłem iść na Kasprowy Wierch. Śniadanie się opóźniło, ale już o 09:30 byłem po wszystkim. Spakowałem się i w drogę. Na dworcu znów spotkałem Henryka. Tym razem również w towarzystwie dziewczyn - dwie nauczycielki, jedna z Wrocławia, druga z Karpacza. Jechali do Doliny Kościeliskiej. Zabrałem się z nimi autobusem do Kir. Po przyjeździe poszliśmy drogą na Ornak. Słońce świeciło, śnieg skrzył się, wędrowało się przyjemnie. Henryk, jak kogut wiodący swoje kury, długo i szczegółowo opowiadał o mijanej okolicy. "Podpierał się" mapkami przewodnikiem i fantazją. Ponieważ w Dolinie Kościeliskiej byłem raz, dawno i tylko do szlaku na Przysłop Miętusi, chętnie słuchałem jego opowiadań.

Po pewnym czasie doszliśmy do Wąwozu Kraków. Zboczyliśmy z drogi, aby obejrzeć tę ciekawostkę. Pod koniec dostępnej części wąwozu weszliśmy po klamrach, drabinie i łańcuchach do jaskini Smocza Jama, choć nie byliśmy "odzieżowo" przygotowani na przepychanie się przez dziury w skałach. Zeszliśmy tą samą drogą. Po kilkudziesięciu minutach doszliśmy do schroniska na Polanie Ornak. Tam mały odpoczynek, kanapki, herbata, zupa.

Dolina Kościeliska, przynajmniej w tej części, którą przebyliśmy, okazała się krótsza, niż myślałem. Odległości pokonaliśmy bez najmniejszego zmęczenia. Pewnie to wynik już doskonałej kondycji, w jakiej wszyscy się znajdujemy i praktycznie równy teren marszu. W schronisku spotkaliśmy grupę osób z sanatorium. Wyszli wcześniej od nas. Na polanie poczekaliśmy opalając się, aż słońce schowało się za góry. Potem z powrotem. Widoki w Dolinie - wspaniałe. Tatry Zachodnie - wapienne turnie - są zupełnie inne niż Tatry Wschodnie. Piękne są również, choć inaczej.

Wróciliśmy wcześnie, po szesnastej. Wypiliśmy kawę "z wkładką" - kawa ich, wkładka moja.23 Później kolacja, prysznic i telewizja. Po kolacji poczułem się żołądkowo niewyraźnie. Placki jakieś ciężkostrawne. W drodze powrotnej Henryk błyskał erudycją kulinarną. Opowiadał o swoich wyczynach kucharskich. Jest rozwiedziony, sam gotuje - stąd te umiejętności. Myślałem nawet przytoczyć tu jeden z przepisów, ale to jest - niestety - ostatnia dziedzina, ktorą zająć się bym potrafił. Mimo, że piszę to wieczorem, już nie pamiętam żadnego z nich. Pamiętam tylko, że dotyczyły kuchni południowych: włoskiej, węgierskiej...
To tyle na dziś.


22.XI - środa

Wczoraj nie zdążyłem niczego napisać, gdyż dzień był pełen zajęć. Obudziłem się wcześnie. A przed przebudzeniem miałem sen. Śniło mi się, że mglistym wieczorem idę ulicą Błonie w Przasnyszu. Naraz spostrzegam jakichś mężczyzn w mundurach biegnących z bronią gotową do strzału i zajmujących stanowiska obronne w bramach, drzwiach i załamaniach murów. Uświadamiam sobie, że są to niemieccy żołnierze, a automatyczne karabiny, którymi się posługują, są amerykańskie. Działania ich skierowane są ku zachodowi. Jednak nie zaczepiają mnie ani innych przechodniów. Na próbę nawiązania rozmowy po rosyjsku (!) odpowiadaja zdecydowanie: "Uchodi, uchodi". Idę więc dalej. Naraz, mniej więcej naprzeciw posesji ogrodnika Śliwińskiego, spostrzegam samobieżne platformy, coś jakby czołgi bez wież i dział. Stoją dwie, nieoświetlone. Od wschodu podjeżdża do nich ogromny transporter - podnośnik widłowy. Mimo ogromnych rozmiarów manewruje sprawnie między rosnącymi tam starymi drzewami. Zbliża się i unosi je - te platformy - do góry. Potem mocą jakichś niesamowitych silników działających na dodatek bezszelestnie, unosi się wraz z ładunkiem i na wysokości 10 - 15 m zawisa nad domem ogrodnika. Jednocześnie samoczynnie otwierają się płyty tworzące coś, jakby gigantycznych rozmiarów estradę. W górze rozbłyskują silne, kolorowe reflektory rzucające barwne smugi światła w mgłę wieczorną.

Podchodzę bliżej i w głębi estrady widzę tłum wyfraczonych artystów i wydekoltowanych artystek przygotowujacych się do imprezy - coś jakby festiwalu w Kołobrzegu lub Zielonej Górze. Nagle czuję, że jadę do góry, gdyż miejsce, w którym stanąłem, jest rodzajem scenicznej zapadni. Spostrzegam znajomego plastyka - Janka Niksińskiego komenderującego ekipą scenograficzną.

Ponieważ repertuar imprezy nie bardzo mnie interesuje, schodzę po drabince na ulicę. Odchodzę w kierunku naszego domu, wchodzę do mieszkania i mówię do Ojca: "Popatrz, jaki cyrk robią na Błoniu". Ojciec wygląda przez okno, a ja idę dalej ku Rynkowi...


Koniec snu. Kolory, dźwięki, wszystko czuję tak wyraźnie, że prawie namacalnie. Skąd takie fantazje?

Rano śniadanie i w góry. Autobus 10:10. Towarzystwo już poszło wcześniej. Spotykam Rysia, który lekko kontuzjowany idzie tylko na Gubałówkę. Autobusem do Kuźnic i postanawiam iść powtórnie na Kasprowy. Do Myślenickich Turni ścieżka wydeptana, szło się jednak ciężko. Za dużo zjadłem zupy na śniadanie. Po godzinie byłem przy stacji. Chwila odpoczynku i dalej. Wyżej, jeszcze do drugiej podpory szło się całkiem znośnie. Po wyjściu z lasu, wejściu na kosodrzewinę warunki stały się trudniejsze. Śnieg, który leżał na zboczu, wiatr nawiał na ścieżkę. Miejscami zaspy przykryły kosodrzewinę i murki oporowe. Zaczęły się problemy. Od miejsca, gdzie zza zbocza ukazuje się wyciąg z Doliny Goryczkowej, szlak zupełnie przestał być czytelny. Zacząłem iść na "azymut", ale zaspy były tak głębokie, że zapadałem się po uda. Usiłowałem znajdować twardsze miejsca tam, gdzie spod śniegu wystawała trawa i kamienie. Wtedy szło się lepiej. Dobrze szło się również po kosodrzewinie - po wierzchu. Ze śniegu wystawały tylko czubki gałęzi. Krzaki satbilizowały snieg i nie zapadałem się. Zrezygnowałem jednak z szukania szlaku, gdyż nieco niżej, na zboczu pod wyciągiem śnieg był prawie zupełnie wywiany, a pod linami prowadziła dobrze wydeptana ścieżka.

Wyciąg akurat byl w przeglądzie i krzesełka przejeżdżały co chwila po kilka metrów. Mankamentem była stromość zbocza, ale z tym dobrze sobie radziłem. Tak już bez przeszkód dotarłem pod szczyt. Słońce operowało silnie, wiatr chwilami ostro zawiewał. Po słowackiej stronie chmury kłębiły się na wysokości około 1800 m. Przelewały się przez niższe partie grani i spływały do doliny po polskiej stronie. Minąwszy górną stację wyciągu zacząłem wchodzic na wprost, do obserwatorium. Powitało mnie szczekanie psa. Był to chyba największy góral sposród psów w Polsce. W końcu dotarłem na górę. Jeszcze tylko kilka kroków do wierzchołka na granicy i... zza grani wyskoczyly na mnie dwie kozice. Wielkimi susami wbiegały na zbocze, na które ja tak mozolnie wspinałem się od dwóch godzin i czterdziestu pięciu minut. Spłoszyły się i zmieniwszy nieco kierunek popędziły na drugą stronę, do Doliny Gąsienicowej.

W planie miałem jeszcze wejście na Beskid, sąsiedni wierzchołek ok. 2010 m n.p.m. i zacząłem iść w jego kierunku. Gdy byłem już na niewielkiej przełęczy między szczytami, usłyszałem, że ktoś woła mnie z Kasprowego. To były dwie dziewczyny z turnusu, nauczycielki poznane przed dwoma dniami. Basia i Ela weszły na Kasprowy od drugiej strony. Zawróciłem i po chwili byłem znowu na Kasprowym. Z samego rana wyciągnęły Henryka na Halę Gąsienicową, dalej już mu się nie chciało iść, został więc koło schroniska. A one, jako dwie kozice, grzebały się szlakiem w kopnym śniegu, aż weszły. Zmęczyły się tym wejściem, usiadły i jadły kanapki.

Rozmawialiśmy chwilę, gdy zza grani, biegiem (!) wypadła na nas spora grupa chłopców, młodych sportowców, którzy trenowali w górach. Byli bardzo zmęczeni, biegli od Zakopanego. Jeden z nich wyglądał na skrajnie wyczerpanego. Blady, chwiał się na nogach. Poprosił o coś do jedzenia. Dałem mu bułkę, bo widziałem, że za chwilę upadnie. Usiadł i połknął ją w kilka sekund. Znam dobrze to uczucie, gdy głodny człowiek wykona jakiś wielki wysiłek. Może się to skończyć utratą przytomności. Chłopcy zeszli do stacji kolejki w nadziei, że kupią coś w tamtejszym barze. Niestety, był zamknięty.

Dziewczyny natomiast chciały na dół zjechać kolejką. Nie czuły się już na siłach schodzić. Kolejka była w przeglądzie i nie jeżdziła rozkładowo. Podwoziła tylko robotników i materiały do schroniska i obserwartorium. Kolejką wożono nawet koks do pieca. Poprosiły obsługę, czy nie mogłyby się zabrać. Miejsca wystarczyło i pojechały na dół. Natomiast ja poszedłem znowu na Beskid. Po drodze spotkałem żołnierza WOP-istę24. Okutany w zimową odzież chodził wzdłuż granicy pilnując, czy ktoś nie chce przypadkiem uciec do Czechosłowacji25. Ha, ha!!! Porozmawiałem z nim przez kilka minut, kiedy razem schodziliśmy do żółtego szlaku. Tu rozstaliśmy się. Ja poszedłem na Halę Gąsienicową, a on do stacji kolejki, gdzie się rozgrzewał.

Schodziło się doskonale, śnieg już dość głęboki. Po około 25 minutach byłem już w schronisku 26. Wypiłem herbatę, zjadłem i - w drogę do domu. Henryka już nie zastałem, gdyż zwątpił, czy się doczeka na dziewczyny. Poszedł wcześniej. Z Przełęczy między Kopami zobaczyłem, że pogoda uległa diametralnej zmianie. Nad Zakopanem jak okiem sięgnąć leżała szara mgła. Jak kożuch barani, kłębiąca się i przepływająca. W górze błękit wieczornego nieba przecinały białe smugi samolotów, a gdzieniegdzie widać było delikatne cirrusy, w dole - szara pierzyna. Mgła - bo chyba nie chmury - leżała na wysokości około 1200 m. Schodziłem do Jaworzynki i już po kilkunastu minutach znalazłem się w tym "mleku". Po następnych kilkunastu zaczęło się jednak przecierać i okazało się, że ta mgła, jak wielki naleśnik unosi się nad ziemią na wysokości od 1100 do 1200 m.

W Kuźnicach autobus uciekł i aby nie zmarznąć, poszedłem do Ronda. Następny przyjechał po paru minutach i pojechałem jeszcze na Krupówki. Kupiłem różne drobiazgi - pastę do butów, platerowane srebrem widelce dla żony, na które trafiłem przypadkiem 27. Udało się też kupić film ORWO do slajdów - drogi, cholera - 5000.- zł. 28 Dla dzieci niczego godnego uwagi nie znalazłem.

Z Krupówek - do sanatorium. Kolacja, mycie, pranie. Z sali teatralnej dochodziła muzyka. Przypomniałem sobie, że miała być dyskoteka. Poszedłem zobaczyć, jak to wygląda. Okazało się, że jest całkiem luźno. Tańczyło kilka par. Postanowiłem się również zabawić. Wróciłem do pokoju, wyszperałem jakieś najbardziej wieczorowe ubranie (dżinsy i koszula, ha!)

Spotkałem całe górskie towarzystwo. Tańczyliśmy do 23:00.


















Przypisy w tekście w formie aktywnej. Proszę najechać myszką na numer przypisu. Po chwili w oddzielnym okienku ukaże się treść.


Próba 1


Podobnie ukryte są podpisy fotografii