Alina Lewandowska
*
Harcerskie wspomnienia |
Jeszcze raz na spokojnie przeczytałam o biwaku koło Jednorożca.
Piszesz, że byli tam sami chłopcy. W takim razie musiał to być inny, koedukacyjny wypad harcerski, wydawało mi się,
że to była właśnie Szla. Kto by to wszystko spamiętał?
Sprawność kuchcika
Do grupy kwatermistrzowskiej byłam
już przydzielona przed wyjazdem,
ponieważ dobrze pamiętam, że wcześniej z koleżankami "organizowałam" kocioł do gotowania zupy. W Przasnyszu pod
koniec lat 50-tych i na początku 60-tych była bardzo dobrze prosperująca wypożyczalnia sprzętu.
Kiedy organizowano śluby czy pogrzeby, można było tam
otrzymać za symboliczny grosik talerze, garnki, chyba pamiętam - stały tam też rowery. Ja z jakąś koleżanką,
wypożyczyłam garnek do gotowania bielizny z przeznaczeniem na gotowanie zupy biwakowej. Nie
w każdym domu taki kocioł się znajdował, bądź to ze względów powierzchni mieszkalnej, bądź inwestycyjnych.
Kiedy woda z grochem i kawałkiem mięsa bulgotała, dodaliśmy ziemniaki i inne warzywa. Ktoś ze starszyzny
zamieszał w kotle i zadecydował, że zupę trzeba zagęścić, bo wszyscy się nie najedzą. Nie pamiętam, kto wpadł
na pomysł zrobienia zacierek z kilograma mąki. Myślę sobie - do grochówki zacierki, pierwsze słyszę, pierwsze
słyszę! Rozkaz, to rozkaz, robię zacierkę. Trochę wody, trochę maki, trochę wody, trochę mąki, kulam, kulam,
aż tu patrzę zacierka za rzadka, a mąki już ani kruszyny, koniec świata panie Popiołek - ktoś by rzekł dzisiaj.
Siedzę z miną nieszczęśnika i myślę co dalej? Do sklepu po mąkę - za co?, a zresztą harcerze lada moment wracają
głodni.
Wpadłam na pomysł, że na ścierkach (również z wypożyczalni) układałam za luźną zacierkę i suszyłam ją
na słońcu. Słońce - chyba dla mnie wtedy - mocno przygrzewało i po 20 minutach zaciera była jak się patrzy!
Jak wiemy - niestety - nieszczęścia chodzą parami. Przy pałaszowaniu grochóweczki z chlebem okazało się, że nie
dokładnie umyłyśmy kocioł i zupa "leciała" ostro mydlinami. Do dzisiaj nie wiem, jakim cudem wszyscy ją zjedli.
Dla mnie to była jedna z pierwszych porażek w kuchni. Mimo wszystko od tamtej pory widniała na moim rękawie munduru
harcerskiego okrągła naszywka ze sprawnością kuchcika.
Puszka po konserwach
Latem 1960 roku też byłam na obozie w Osłoninie.
Przeżyłam tam wiele przygód. Na początek więc opowiem o szramie po zbyt wcześnie
zdjętych szwach chirurgicznych. Mam ją do dziś.
W podobozie żeńskim były następujące porządki. Ten zastęp ustawiał się pierwszy po obiad,
który pierwszy zajął kolejkę w podobozie męskim. Tam właśnie była kuchnia! Normalna droga prowadziła dookoła
wzniesienia i nie był to byle jaki klif (widać na zdjęciu). Wymyśliłam sobie, że kiedy bezpośrednio zaatakuję górkę,
będę o niebo szybciej niż pozostałe druhny. Niestety po chwili nabrałam takiej szybkości, że runęłam na ziemię jak
długa i kulałam się na dół w dosyć zawrotnym tempie. Po drodze zabrałam ze sobą w lewym udzie zardzewiałą puszkę po
konserwach.
Kiedy podchodziłam do kuchni, cała noga była już czerwona, pucha obrzydliwie sterczała, razem z odchylonym
kawałkiem mięsa. Przy zakładaniu szwów chyba zemdlałam, ponieważ nie dostałam znieczulenia, a widocznie osłabił
mnie widok krawca (chyba był na ostatnim roku medycyny). Niestety lewe udo nie jest do dzisiaj mocną stroną mojej urody!
Księżyc nad Osłoninem
Chyba jeszcze dzisiaj zdążę z tą opowieścią o księżycu, ale bardziej opowiem ją Tobie, chyba że coś wygładzisz dla ludzi...
ale może niekoniecznie muszą o tym wszyscy wiedzieć...
Pewnego razu w czasie regulaminowych kontaktów z podobozem męskim dostałam list
od harcerza. Młody harcerz** (pamiętam nazwisko) proponował spotkanie o północy, na głównej drodze koło obozu
żeńskiego. Strach przeszył mój mundur, przez pierwsze godziny byłam sparaliżowana i nie wiedziałam co robić, nawet
nie słyszałam, co w tym dniu do mnie mówili.
Po kolacji dowiedziałam się, kto ma wartę o północy. Z duszą na ramieniu
najpierw poprosiłam o nocne przebudzenie. Kiedy już miałam wstać, pioruńsko mi się nie chciało, środek nocy... nie
pójdę. Ale kawaler miał tak pięknie czarne, błyszczące włosy, że nie mogłam sobie odmówić tego spotkania.
Kiedy wyszłam z namiotu zobaczyłam na niebie tysiące gwiazd, a księżyc pięknie oświetlał ścieżkę do drogi.
Pomyślałam - dla mnie dzisiaj jesteś tu księżycu.
To było bardzo śmieszne spotkanie. Pamiętam, że każde z nas szło
inną koleiną wytyczoną przez konne wozy. Droga była piaszczysta, koleiny głębokie, a nogi po powrocie zrobiły się
nieprzyjemnie brudne i z takimi trzeba było zasnąć. Cóż to była za randka, bez dotyku rąk, bez pocałunku, a pamiętać
będę ją zawsze...
Zlot w Pruszkowie
Na spotkaniu w "Jaszczurówce"****, najważnieszym i najbardziej czasochłonnym
zajęciem było przeglądanie starych zdjęć...
Zosia z Płocka pożyczyła mi
jedno do skanowania. Są na nim zapiski:
Zlot harcerzy w Pruszkowie 1-3. VI. 1962r. Zosia, Ala, Maryla [Kłos], Adam,
Rysiek, Leszek. Chłopcy chyba są z innego namiotu :-) No wiesz, co
chciałam napisać - z innego miasta! Nie przypominam sobie takich twarzy w
Przasnyszu.
Wielką zaletą takich spotkań po latach jest odświeżanie pamięci. Całkiem o
tym zlocie zapomniałam. Załączam fotkę, pewnie nas rozpoznasz...
* Alina Lewandowska z d. Wronowska
** Nawet dokładnie przeglądałam zdjęcia
harcerzy stojących w szeregu, ale jakoś nie mogę się jego buzi dopatrzeć.
*** Tytuły opowiadań pochodzą od red.
**** Mowa o Drugim Nadbałtyckim Spotkaniu Przasnyszan, ktore odbyło się 23.04.2005 r w pensjonacie "Jaszczurówka" w Gdańsku. O pierwszym - czytaj -
Link
|