Pobyt w Rybnie wywarł na mnie niezapomniane wrażenie. W następnym roku nie było mowy o innym sposobie spędzenia wakacyjnego miesiąca niż na obozie harcerskim. Po wypełnieniu odpowiedniego formularza obozowo - kolonijnego, przymusowej wizycie u pielęgniarki dla sprawdzenia stanu zdrowia, wniesieniu jakiejś symbolicznej opłaty wyjechaliśmy - tym razem na północ, do Mikołajek. Droga wiodła przez Chorzele i Wielbark, a więc miejscowości znane z wcześniejszych bytności, np. u ciotki i wuja Sentowskich. Za Wielbarkiem wjechaliśmy w piękne lasy - zachodni skraj Puszczy Piskiej. Szczytno ze swą - mimo wojennej i powojennej zawieruchy - wschodniopruską atmosferą zrobiło na mnie wrażenie eleganckiego miasteczka, tak różnego od - co tu dużo gadać - trochę zapyziałego wówczas Przasnysza. Dalej przez Kiejkuty i Babięta do Piecek, a potem w prawo, na wschód przez Piersławek - miejsce urodzin znanego, niemieckiego pisarza Ernsta Wiecherta - do Mikołajek. Jechaliśmy ciężarówką marki "Lublin" przykrytą plandeką. Byliśmy tak ciekawi widoków, że po kilkunastu kilometrach plandeka została rozpięta od przodu i łopotała nad samochodem jak flaga. Pęd powietrza rozwiewał nam włosy. Byłem podniecony i szczęśliwy. Po obu stronach wąskiej, asfaltowej szosy wyrastały wydawałoby się niebotyczne sosny podszyte gęstymi krzakami leszczyny. Droga wiła się, czasami dojeżdżaliśmy do jakichś skrzyżowań. Kierowca nie do końca pewien trasy zatrzymywał się, raz nawet zabłądził i musieliśmy wrócić kawałek. Ktoś może mi zarzucić, że fantazjuję, bo któż po czterdziestu kilku latach jest w stanie odtworzyć trasę przejazdu. I pewnie ma rację, bo owe błyski świadomości, obrazy utrwalone jakby fotograficznie w pamięci nie dałyby się złożyć w całość. Nie dałyby, gdyby nie fakt, że poznane wówczas okolice stały się później miejscem wielokrotnych moich wakacyjnych peregrynacji. Piechotą i samochodem, rowerem, pontonem i żaglówką - Mazury stały się moją ulubioną krainą i w dużej części znam je na pamięć od Ostródy na zachodzie do Ełku na wschodzie i od Wielbarka, Pisza na południu po Ornetę (ale to już Warmia), Lidzbark, Węgorzewo i Gołdap na północy. Puszczę Piską w szczególności przejechałem, przeszedłem i przeżeglowałem - jeśli to można tak nazwać - wzdłuż i wszerz.
Również dryl, który panował na obozie w Rybnie zelżał, a instruktorom pewnie też nie chciało się już doglądać sprawy. Miały na to wpływ zmiany, które szykowały się "na górze". Gomułkowska "fiesta" października 56 dawno przeminęła. W 1959 roku odbył się w Warszawie II Zjazd ZHP, na którym - jak pisał jego uczestnik Jerzy T. Krzywoszewski - pracowano między innymi nad nową wersją prawa i przyrzeczenia harcerskiego. "Było wiele projektów i pomysłów. O ile zdążyłem się zorientować, żadna z naszych (tj. członków Komisji, której wymieniony był członkiem - przyp. A.M.) propozycji nie przeszła. Treść Prawa i Przyrzeczenia była już wcześniej przygotowana. Dominowała ideologia socjalistyczna, a my, członkowie Komisji niewiele mieliśmy do powiedzenia. Zwykła fikcja. Zresztą na zjeździe nie obyło się bez różnych innych manipulacji w szeregu innych spraw." Ten trend potwierdza również okólnik Ministra Oświaty Nr 26 z 4.VIII. 58 roku o laicyzacji szkoły, usunięciu ze szkół nauczania religii, a także tzw. "emblematów" religijnych. Nauczyciele nazywali to "wojną krzyżową". Taki powrót "starego" - komunistycznych porządków nie wpływał inspirująco na ludzi.
Rozkład dnia na naszym obozie pozostawał podobny jak rok wcześniej - w Rybnie. Okolica była jednak o wiele bardziej atrakcyjna turystycznie. Mikołajki wywarły wówczas na mnie duże wrażenie. Nawierzchnie brukowane były granitową kostką układaną w geometryczny wzór - zachodzące na siebie łuki. Miasteczko miało wodociąg i kanalizację, instalacje elektryczne prowadzone były ulicami na solidnych, kratownicowych słupach. Największe wrażenie robiła jednak miejska gazownia i jej duży, metalowy zbiornik - instalacje, których mazowieckie miasteczka nie miały nigdy i nie mają do dziś. Ponad przesmykiem między jeziorami przerzucone były dwa mosty - drogowy i kolejowy. Do jednego z filarów drogowego przykuty na łańcuchu "król sielaw" - herb Mikołajek unosił się majestatycznie na falach niosąc na głowie złoconą koronę. Ten sam motyw - koronowana ryba - tryskała wodą w fontannie na ryneczku. Nad miastem górowały wieża ewangelickiego kościoła i wspominana już wieża ciśnień. Ciągle gwarny port jachtowy i przystań białej floty były również atrakcją, a na północno-wschodnich rubieżach, przy drodze do Giżycka maleńka stacyjka kolejowa. Jej budynek przypominał jako żywo domki z wielkiej makiety kolejowej eksponowanej w niegdysiejszej Składnicy Harcerskiej w Warszawie. Stacyjka w owe czasy utrzymana była wzorowo, perony i skwerek przed ukwiecone czerwonymi pelargoniami w skrzynkach i kwietnikach. Zdobyła wówczas pierwsze miejsce w jakimś kolejowym konkursie estetyki na kolejowych szlakach. I tylko stacja
benzynowa na sensburskiej szosie pozostała do dziś w domu z podcieniem,
bo moloch Hotelu Gołębiewski, nowobogacka zabudowa w rejonie portu i "Alcatraz"
na środku jeziora sprawiły, że to już nie te Mikołajki.
Przed wejściem
do śluzy i mostkiem nad kanałem zgromadziły się rozliczne żaglówki, w większości
"omegi". Było też sporo kajaków. Po drugiej stronie wrót o dwa metry
wyżej widać było nadbudówki drugiego stateczku, który właśnie śluzował
się w odwrotnym kierunku. Koło jazu kłębiła się woda, wioślarze w kajakach
trzymali jedni drugich. Trzymali się też nabrzeżnych cum, aby prąd wody
nie powywracał ich małych jednostek i nie uniósł z powrotem na jezioro.
Statki rejsowe miały pierwszeństwo śluzowania. Wcześniej przybyli żeglarze
wiosłując pagajami ustawiali się po bokach w pobliżu potężnych drewnianych
pachołków - polerów i bosakami starali się utrzymać odpowiedni do nich
dystans. Inni spóźnieni - jeszcze na Bełdanach
- pokrzykując wiosłowali z całych sił, aby zdążyć przed zamknięciem śluzy
i nie tracić cennego czasu. Na mostku przy barierce grupka dzieci pod opieką
wychowawczyni z przejęciem obserwowała "spektakl” pokazując sobie coś palcami
i wołając co chwila. Za ich plecami po mostku ospale przetoczyła się wyładowana
sianem furka ciągnięta przez gniadą szkapę.
Przyszła wreszcie kolej na nas. Stateczek wpłynął powoli do śluzy, za nim w pośpiechu - chociaż obowiązywała pewnie jakaś kolejność - kajakarze i żeglarze. Załogi zmagały się dzielnie z przeciwnościami - prądem, ciasnotą, a niektóre brakiem doświadczenia. W końcu cała przestrzeń śluzy została wypełniona i śluzowy zamknął wrota. Pomaszerował na stronę wysokiej wody, otworzył stawidła i silny strumień wody zaczął wdzierać się do środka. I znów wszystkie załogi trzymając w rękach cumy i bosaki starały się utrzymywać odpowiedni odstęp od burt sąsiadów. Załoga stabilizowała statek trzymając w rękach końce lin cumowniczych przewleczone przez pokładowe knagi popuszczając ostrożnie co pewien czas. Kajakarze chwytali rękami sąsiednie kajaki, a najbliżsi brzegu liny brzegowe. Woda unosiła nas coraz wyżej, wyjrzeliśmy już na Małą Guziankę, a po chwili znaleźliśmy się na poziomie wysokiej wody. Jeszcze chwila i wypłynęliśmy na jeziorko. Płynąc wśród lasu przez Dużą Guziankę po kilkunastu minutach dobiliśmy do portu w Rucianem. Po krótkiej odprawie rozbiegliśmy się po dwóch ulicach tej znanej miejscowości wczasowej. Jedni - w tym i ja - pobiegliśmy na stację kolejową, aby pogapić się na sapiącą parową lokomotywę. Inni ustawili się w kolejkach do licznych straganów ze słodyczami i owocami. Nasyciwszy się kolejowym widokiem też kupiłem kilo czereśni (na Mazurach owocują później), a w dworcowym kiosku widokówki i znaczki. Jedną od razu wysłałem do rodziców - inne zachowałem na później. Czas postoju statku szybko minął, wracaliśmy gromadnie do portu: młodsi popędzani strachem, że nie zdążą, starsi - aby dać wyraz swej wyższości - idąc ostentacyjnie powoli zamykali korowód. Na ulicy prowadzącej wśród starego, sosnowego lasu panował ożywiony ruch. Przejeżdżały samochody licznych już wówczas turystów, po chodnikach przechadzały się grupy młodzieży z innych kolonii i obozów z zainteresowaniem obrzucając się wzrokiem. Za betonowym
parkanem na skraju stacji, na bocznym torze stały dziwne wagony sprawiające
wrażenie zamieszkanych. Z blaszanych kominków wyprowadzonych nad dachy
snuły się dymy palenisk, na platformach po obu końcach wagonu bawiły się
dzieci. Na sznurach suszyła się bielizna. Jakaś kobieta w szlafroku z rozmachem
wylewała mydliny na tory. Nie potrafiłem wtedy określić, kim byli ci ludzie
w wagonach. Nie sprawiali wrażenia nomadów, ani robotników stacyjnych -
byli tam przecież całymi rodzinami. Dopiero wiele lat potem od jednej z
koleżanek w pracy (córką pracownika kolei, a potem ministerstwa komunikacji)
dowiedziałem się, że była to forma wczasów wędrownych dla rodzin kolejarskich.
Taki skład wyjeżdżał z Warszawy doczepiany do jakiegoś pociągu i bywał
pozostawiany na bocznicy w atrakcyjnej turystycznie miejscowości.
Wsiedliśmy na statek i po krótkim czasie wracaliśmy tą samą drogą do Mikołajek. Ponieważ poprzedniej nocy przypadła mi służba wartownicza zmęczenia zaczęło dawać się we znaki. Długo walczyłem z sennością. W końcu, kiedy statek skręcił w prawo - na wschód - ku Śniardwom zszedłem pod pokład, ale nie po to, by w jakimś kącie przedrzemać spotkanie z największym polskim jeziorem. W bufecie kupiłem butelkę coli - nazywał się ten słodki, brązowy płyn chyba "Polococta" i wypiłem duszkiem puszczając nosem bańki gazu. Z nalepki wynikało, że zawierał wyciąg z orzeszków cola, a ten kofeinę. I rzeczywiście - czy to autosugestia, czy kofeina, czy też jedno i drugie spowodowały, że wstąpiły we mnie nowe siły. Wyszedłem na górę, a moim oczom ukazał się widok ogromnej, wodnej przestrzeni ograniczonej na północy bardziej domyślną niż widoczną smugą horyzontu i nikłymi światłami Okartowa, wioski po przeciwnej stronie wody. Miało się ku zachodowi. Na jeziorze flauta. Nieliczne łódki ze smętnie zwisającymi żaglami kiwały się na fali podnoszonej przez nasz statek. Po pewnym czasie, raczej trzymając się południowego toru statek zawrócił. Wiedziałem, że wycieczka ma się ku końcowi. Po przejściu na Mikołajskie i minięciu Dybowa na czerwonym zachodnim niebie zamajaczyła wieża ciśnień mikołajskiego wodociągu, a pod nią czerwone, ceglane chałupki. Im byliśmy bliżej, tym coraz bardziej czułem, że wracamy do domu. Chociaż płóciennego i w lesie, ale domu. Niemcy nazywają to "die Heimkehr". Do obozu wróciliśmy ciemną nocą, chociaż przepływaliśmy o kilkaset metrów obok. Nie było przecież możliwości wysadzenia się desantem.
Przasnyski obóz - jak inne - brał udział tamtego roku w Mikołajkach w tzw. "Akcji Kormoran". Instruktorzy tłumaczyli nam, na czym ona polegała, ale do dziś - oczywiście - nie pamiętałem tego. Byłem wtedy raptem kilkunastoletnim chłopcem. Pamiętam jednak, że z tego powodu uczyliśmy się piosenki pt. "Czuwaj, na szlakach kormorana". Lektura wspomnień cytowanego już wcześniej Jerzego Krzywoszewskiego pozwoliła mi dziś szerzej spojrzeć na tamte inicjatywy. Pisał on: "Komenda
Chorągwi Warmińsko - Mazurskiej (...) postanowiła zorganizować wielką akcję,
której celem było zagospodarowanie szlaków turystycznych w rejonie Wielkich
Jezior Mazurskich. Akcja otrzymała kryptonim "KORMORAN", a ja, (J.
Krzywoszewski - przyp. A. M.) rozkazem Komendanta Chorągwi L 15/59 zostałem
mianowany jej komendantem.
W Mikołajkach, zdobyłem stopień "wywiadowcy", co również potwierdzono rozkazem nr 15, tym razem w dniu 4.08.1959 roku.. Odbył się specjalny "bieg". Obejmował również zajęcia nocne. Szliśmy drogą w kierunku Wierzby. Po drodze ustawione były liczne posterunki kontrolne, na których trzeba było zaliczać pytania egzaminacyjne i wykazać się różnymi umiejętnościami skauta. Obóz odwiedzali również nasi rodzice. Zachowało się w moich archiwach jedno zdjęcie przedstawiające posiłek w stołówce. Niestety, nie mam go dziś u siebie. Wypożyczył je mój - również obozowy - kolega, dzisiejszy przasnyski redaktor, Mariusz B. jego zatem trzeba ciągnąć o udostępnienie. Autorem zdjęcia był ojciec Mariusza - Eugeniusz Bondarczuk. Na wystawie zorganizowanej w czerwcu 2002 w czasie obchodów 85 lecia harcerstwa w Przasnyszu odnalazłem "Kronikę Drużyny" i z niej pochodzą reprodukcje pozostałych fotografii zamieszczone powyżej. Również na tym obozie przydarzył się wypadek duru brzusznego i jeden lub dwóch kolegów wylądowało w szpitalach. Dur brzuszny był wówczas często występującą chorobą. Chorobą brudnych rąk. I tak dziwne, że było tylko tak niewiele przypadków zachorowań, Warunki higieniczne - z dzisiejszego punktu widzenia - były nienajlepsze. Las w Mikołajkach był odwiedzany w 1959 roku nie po raz pierwszy przez przasnyskich harcerzy. Z relacji Komendanta - druha Mydło - pamiętam, że pierwszy raz przasnyski hufiec rozbił się tam już w roku 1947. Pod koniec naszego turnusu wybraliśmy się wraz ze wspomnianym druhem na poszukiwanie dokumentów bytności sprzed 12 lat. Był bowiem taki zwyczaj, że opuszczając miejsce postoju uczestnicy obozu zakopywali w rejonie masztu flagowego na placu apelowym zalakowaną butelkę z odpowiednim pismem upamiętniającym pobyt. Pomimo wykopania sporego dołka, we wskazanym miejscu nie znaleźliśmy niczego. Albo zrobił już to ktoś przed nami, albo miejsce nie było wskazane zbyt dokładnie.
Zwiedzaliśmy również okolicę. W pamięć wryły mi się dwie wycieczki krajoznawcze: na wschodni brzeg Jeziora Tałty do wsi o tej samej nazwie oraz do Prawdowa na sensburskiej szosie w kierunku zachodnim. Obie wyprawy pamiętam jako długi mozół w palących promieniach słońca. Do bardziej przyjemnych, acz pracowitych, zaliczam wyprawy o świcie do sklepu mleczarskiego w miasteczku. Po granitowej kostce uliczki prowadzącej do Rynku ciągnęliśmy nasz hałasujący, drabiniasty wózek załadowany bańkami na mleko. Mogła to być godzina szósta rano. Miejscowe gospodynie czekały już w sklepie na dostawy towaru. Z oddali słyszeliśmy język niemiecki, którym w większości się posługiwały. Na nasz widok milkły zalęknione odzywając się potem tylko polskimi półsłówkami. Nie wiem czy mam rację, ale ich zachowanie skojarzyło mi się o wiele później z sytuacją, jaką widywałem na filmach pokazujących Niemcy po dojściu Hitlera do władzy: w żydowskim sklepiku milkną rozmowy, gdy ulicą maszeruje oddział Hitlerjugend. Pamiętam również mój kontakt z gwarą mazurską. Kiedyś nad jeziorem, gdy myliśmy menażki, podszedł do nas bardzo chudy, bezzębny staruszek i usiłując nawiązać konwersację opowiadał różne historie. Niewiele z jego mazurskiej mowy pojmowałem, ale jedna historia dotyczyła tragicznych utonięć ludzi w wodach jeziora. Główną przyczyną - jak dowodził nasz rozmówca - była wódka - wymawiał: "wódźka", którą nieszczęśni pili przed kąpielą. I przed tym przestrzegał nas doświadczony życiem autochton. Minęło czterdzieści parę lat. Powód letnich utonięć w większości pozostał ten sam. 5.VIII 1959 roku obóz zwinęliśmy i wróciliśmy do Przasnysza. Kilka dni później druh Włodarczyk poprosił mnie i Stanisława Lelińskiego - mojego obecnego szwagra, abyśmy odwieźli kilka plecaków do szkoły w Jednorożcu, skąd na czas obozu były wypożyczone. Wsiedliśmy na rowery i drogą przez Bartniki i Szlę zawieźliśmy je do właścicieli. Fotografie barwne wykonane przez autora na początku lat dziewięćdziesiątych XX w.
|