Na dworcu poszliśmy na perony, z których odjeżdżały wagony szybkiej
kolejki
miejskiej. Niewielkie wagoniki były czymś pośrednim między szybkim
tramwajem,
a koleją podmiejską, jaką niektórzy z nas widzieli już wcześniej w
czasie
podróży do Warszawy. Wiele lat później
spotkałem ten sam typ wagonów kursujących w Berlinie Wschodnim na
liniach
tamtejszej S-Bahn. Te gdańskie zostały
pozyskane po wojnie z zakładów naprawy taboru kolejowego w Lubaniu na Dolnym Śląsku. Z ich historią moża się zapoznać TUTAJ [uzup.11.12.2022] Zajęliśmy miejsca siedzące, których później trzeba było ustępować różnym starszym osobom jadącym o tej porze - pewnie do pracy. Przyglądali się nam z zaciekawieniem, pytali skąd i dokąd jedziemy. Nazwa Przasnysz nic im na ogół nie mówiła, tłumaczyliśmy, że to koło Mławy i Ciechanowa. Te miejscowości były już bardziej znane - pociągi z Gdańska w drodze do stolicy tam się przecież zatrzymywały. Mijaliśmy kolejne stacje Trójmiasta. Okolice nie były dla mnie całkowitą nowością, raz już kiedyś tu byłem. W 1957 czy 58 w szkole zorganizowano wycieczkę do Gdyni, Gdańska i Sopotu. Rozglądałem się ciekawie, aby rozpoznać jak największą ilość miejsc i nawet mi się to udawało. Elektryczna kolejka dojeżdżała wówczas do Wejherowa, ale to nie był kierunek naszej wyprawy. W Redzie przesiedliśmy się do zwykłych wagonów i dalszą drogę odbywaliśmy ciągnięci przez sapiący i dymiący parowozik. Linia kolejowa prowadziła wzdłuż klifowego wybrzeża porośniętego w wielu miejscach lasem, to znowu ukazywała nadmorskie równiny i zamglony horyzont, który wydawał się nam widokiem na zatokę. Czasem jednak nie były to tylko złudzenia. Gdy minęliśmy małą stacyjkę Mrzezino wzdłuż wagonów poszła komenda, aby przygotować się do wysiadania. Następna stacja - Żelistrzewo - była kresem naszej kolejowej podróży, ale nie kresem wyprawy. Czekały nas jeszcze trzy kilometry marszu drogą malowniczo wygiętą w łuk, brukowaną kocimi łbami i obsadzoną po obu stronach drzewami. Szliśmy już dobrze umęczeni prawie nie dostrzegając piękna okolicy. Droga wiodła terenem łagodnie opadającym ku zatoce. Po pewnym czasie ujrzeliśmy zabudowania jakiegoś majątku rolnego, wielkie ceglane spichrze i magazyny okalające kwadratowy dziedziniec. Brama wjazdowa otwarta na oścież, a może również uszkodzona nie "ogłaszała przechodniom, że gościnna", a raczej, że prawdziwy gospodarz zmuszony był to miejsce dawno opuścić, a obecny nie przejmował się już takimi drobiazgami. Doszliśmy do wsi Osłonino. Skręciliśmy w lewo między jakieś małe i strasznie zaniedbane domki, potem czymś w rodzaju przejazdu przez podwórka, na których stały bajora cuchnącej cieczy wypływającej spod gospodarskich zabudowań - chlewów, komórek, gołębników. Miejscowi nie zwracali na nas większej uwagi, pewnie nawykli już do corocznych najazdów młodzieży na pobliskie pole namiotowe znajdujące się na szerokiej nadmorskiej łące. W odróżnieniu od miejsc obozowania w latach poprzednich teren był wyjątkowo nieurodziwy. Na północy o kilkadziesiąt kroków wznosił się klifowym stokiem, co dziwne biegnącym prostopadle do wybrzeża. Mógł to być północny kraniec doliny rzeki Redy, która wpadała do zatoki na południe od Osłonina. Kilkaset metrów na południe wiła się jeszcze jedna, niewielka rzeczka, której brzegi porośnięte sitowiem i roślinnością bagienną nie zachęcały do spacerów. Brzeg morski był równie nieciekawy. Plaża - jeśli ten dwumetrowy pas piasku można tak nazwać - była zalewana dwa razy w tygodniu przez przypływ i zanieczyszczana galaretowatą masą meduz dokonujących tu swego żywota. Oprócz meduz morze wyrzucało długie, zielone wodorosty, które schnąc i butwiejąc na słońcu wydzielały niemiłe zapachy. Zaletą była jednak względnie czysta woda i piękne, piaszczyste dno, a także płycizna ciągnąca się wiele dziesiątków metrów od brzegu. I tu, jak w poprzednich latach, obóz podzielono na dwa podobozy. Dziewczęta zostały ulokowane na szczycie klifu z pięknym widokiem na południe, a chłopcy pozostali na dole ukryci z namiotami na placyku okolonym krzakami głogu. Na fotografii obok widok tego miejsca po dwudziestu latach, w sierpniu 1980 roku. Po lewej wzgórze klifowe, po prawej w głębi krzaki, które pozostawione w spokoju podrosły nieco, w oddali Zatoka Pucka. Na
dole również urządzono główny plac apelowy, na który co rano schodziły
z góry również nasze dziewczęta. Ścieżka prowadziła stromym stokiem, co
mogło być powodem upadków i kontuzji. A jeśli "Pan Bóg dopuści to i z
kija
wypuści", więc nie trwało długo, bo podczas jakiegoś szybkiego biegu z
góry na dół moja późniejsza sympatia, płowowłosa Ela L. (dwa najdłuższe
w Przasnyszu blond warkocze przełomu lat pięćdziesiątych i
sześćdziesiątych - patrz po prawej ugóry fot. -
upadła i skręciła nogę w kostce. Na skręceniu - dzięki Bogu -
pozostało,
paradowała potem przez kilka dni utykając z solidnym opatrunkiem na
nodze.
Zmieniły się nieco na lepsze warunki zakwaterowania. Do namiotów wstawiliśmy polowe łóżka z demobilu, których płótna rozciągnięte ponad miarę uniemożliwiały wygodne spanie. Ratowaliśmy się starymi sposobami - mościliśmy sobie podkład z gałęzi, przykrywaliśmy kocami i jakoś dało się wytrzymać. Takie same łóżka spotkałem jeszcze jeden raz w życiu - na poligonie wojskowym koło Muszak, na Mazurach. O ile jednak wśród instruktorów harcerskich byli normalni ludzie, rozumiejący, że zdezelowany sprzęt należy doprowadzić do sprawności wszelkimi podręcznymi środkami, również niekonwencjonalnymi, to w wojsku trafiłem na kretynów, którzy w imię irracjonalnych przesłanek zabronili jakiegokolwiek podściełania "nieregulaminowych" materacy (a regulaminowych, oczywiście, nie było). W efekcie przez miesiąc spałem tylko na brzuchu, bo drewniane krzyżaki łóżek uwierały w plecy tak boleśnie, że nie można było zmrużyć oka. Natomiast miękkość brzucha, a i naturalna tendencja ułożenia ciała, nie stanowiły przeszkody dla leżenia na tym madejowym urządzeniu twarzą ku dołowi. Powróćmy jednak nad zatokę. Zaraz więc po przygotowaniu łóżek udaliśmy się gremialnie do wspomnianego wcześniej majątku, który wówczas był już PGR-em, aby napchać słomą przywiezione sienniki. Na tak królewskich łożach spanie było wyśmienite. Obozową kuchnią zarządzała - jak przed rokiem - mama wspomnianej już tu, kontuzjowanej koleżanki, pani Lubowiecka.*) W kuchni używaliśmy typowej, wojskowej kuchni polowej na kołach, ale ustawione były także zwykłe kotły na podmurówce z cegieł. Ułatwiało to nieco pracę. Kuchnia zlokalizowana była na dole, obok męskiego podobozu. Skład kadry nie zmienił się chyba zbytnio, ale nie potrafię dokładnie wymienić wszystkich osób funkcyjnych. Przybyło również parę osób spoza ścisłego kręgu harcerskiego. To powodowało rozprzężenie dyscypliny. Nie mógł być przecież przykładem dla młodzieży czyjś kuzyn będący na obozie w niesprecyzowanym charakterze, popijający trunki odbiegające znacznie składem od lemoniady i przebywający później "w stanie wskazującym". A takie incydenty zdarzały się, niestety.
Ponieważ
miałem już skończone trzynaście lat i byłem świeżo przyjętym uczniem
liceum,
pozwalano mi wyjeżdżać samodzielnie na dłuższe wyprawy do Pucka. O
takiej
wyprawie trzeba było zameldować dowództwu na dzień wcześniej,
najczęściej
w sobotę, a w niedzielę po śniadaniu maszerowaliśmy znaną już dobrze
drogą
do Żelistrzewa. Pora wymarszu była tak dobrana, aby zdążyć na jeden z
pociągów
jadących do Pucka lub Helu. Szło się chyba trzy kwadranse. Sama jazda
stanowiła
również atrakcję. W maleńkim domku stacyjnym zbudowanym z czerwonej
cegły
znajdowała się poczekalnia z dwoma okienkami kasowymi, z których jedno
było czynne, a drugie zamknięte, a o innej porze dnia - odwrotnie. W
kasie
siedziała jejmość, za nią stała szafa z kompletem biletów wcześniej
wydrukowanych
w specjalnej kolejowej drukarni w Poznaniu. Drukarnia ta miała swój
kolejowy
kryptonim: "Biletowa - Poznań". Ten napis można było znaleźć na
wszystkich
biletach kolejowych w Polsce. Tekturki biletowe umieszczono w
odpowiednich
przegródkach, kasjerka naciskając palcem mechanizm wyjmowała za każdym
razem jedną tekturkę. Aby bilet nabrał ważności w danym dniu, wsuwała
go
dwukrotnie w szczelinę datownika - raz z jednej, raz z drugiej strony,
a masywny mechanizm popychała ku przodowi. Sprężyna napinana tym ruchem
zwalniała stempel. Datownik wybijał odcisk o treści np. 100760, co
znaczyło,
że bilet sprzedany był 10 lipca 1960 roku. Dodatkowo - już fioletowym
tuszem
- stemplowano porę dnia, w jakiej nastąpić miał wyjazd, aby
uniemożliwić
nieuczciwym podróżnym dwukrotną podróż w tym samym dniu.
Gdy było jeszcze wcześnie, siedzieliśmy na niewygodnych drewnianych ławkach w poczekalni studiując dla zabicia czasu miejscowy rozkład jazdy, lub oglądaliśmy kolejową mapę Polski, na której - mimo upływu przeszło czterdziestu lat od dni odzyskania niepodległości - łatwo można było wyznaczyć przebieg granic pomiędzy byłymi zaborami. Skutkiem rosyjskiej doktryny wojennej Priwislanskij Kraj, daleko na zachód wysunięta prowincja cesarstwa Romanowych, w zamyśle pozbawiona została możliwości rozwoju dróg żelaznych. Pograniczne bezdroża miały bowiem utrudnić przemarsz potencjalnym wojskom najeźdźcy. Zabór rosyjski można było rozpoznać na mapie jako jasny, niezadrukowany obszar, w odróżnieniu od zaboru austriackiego, a już w szczególności pruskiego. Te części kraju zasnute były wręcz pajęczą siecią torów. Pruska doktryna wojenna zakładała odmienny model komunikacyjny. Każdy, nawet najmniejszy garnizon miał połączenie kolejowe z resztą Rzeszy. W Prusach Wschodnich wręcz budowano specjalne bocznice z pogranicznych miasteczek w bezpośrednią bliskość kordonu (na przykład Johannisburg - Fischborn, tj Pisz - Jeże, Willemberg - Flammberg tj. Wielbark - Opaleniec itp.) Jak w praktyce sprawdziły się obie koncepcje pokazała choćby pruska ofensywa letnia 1915 roku. Wykorzystanie gęstej sieci kolejowej pozwalało na przerzucanie dowolnej ilości wojsk z jednej części prowincji do drugiej w czasie nie przekraczającym doby, a były to odległości czasami kilkusetkilometrowe. W tym czasie piechota rosyjska maszerując i posługując się taborami konnymi nie była w stanie pokonać kilkudziesięciu. Mało tego. Prusacy przywozili ze sobą prefabrykowane tory kolejek polowych (Feldbahn) i w błyskawicznym tempie układali je za postępującym frontem, co umożliwiało szybkie dostawy zaopatrzenia i przewóz wojsk również w terenie zdobytym. Jak potrzebne to były inwestycje niech zaświadczy historia. Pozostawione przez armię niemiecką wąskotorowe kolejki linii Mława - Przasnysz - Maków Mazowiecki, Nasielsk - Pułtusk, Rogów - Rawa Mazowiecka - Biała Rawska, Pupy (Spychowo) - Myszyniec - Ostrołęka (z odgałęzieniem do Kolna) pracowały przejęte w wolnej Polsce przez PKP do lat pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i siedemdziesiątych jako regularna komunikacja osobowa i towarowa, a na niektórych odcinkach jeżdżą do dziś wożąc towary i - co stanowi znak czasów - coraz częściej - turystów. Wracajmy jednak na stacyjkę w Żelistrzewie. Siedzieliśmy zatem na ławkach, machaliśmy nogami i czekaliśmy, aż od strony Mrzezina słychać będzie nadjeżdżający pociąg. Maszynista gwizdał ostrzegawczo, podrywaliśmy się z ławek i wybiegaliśmy na peron. Pociąg wtaczał się z piskiem hamulców, owiewała nas kwaśna para zmieszana ze smolistym aromatem dymu. Wspomnienie tej symfonii zapachów, huku kół i pisku hamulców wywołuje we mnie jeszcze dziś dreszcz emocji, tej samej, która towarzyszyła nam wówczas - młodym zdobywcom nieznanego, pasażerom pociągu do Pucka. Nie zawsze jednak udawało się zdążyć na czas. Bywało, że ostatnie setki metrów, jakie dzieliły nas od stacji, biegliśmy w zawody z nadjeżdżającym pociągiem. Wpadaliśmy na peron i już bez biletów do wagonów. Konduktorzy, ze względu na nasze mundurki, przymykali oko na nieformalność i albo sprzedawali bilety po zwykłej cenie bez karnych dopłat, albo wręcz kilkukilometrowy odcinek jechaliśmy na gapę. Czasami jednak nie mieliśmy szczęścia i pociąg odjeżdżał pokazując nam czerwone latarnie ostatniego wagonu. Wtedy najbardziej zdeterminowani szli do Pucka piechotą, mniej zacięci wracali do obozu ze skwaszonymi minami. W Pucku - małym rybackim miasteczku - mieliśmy do wyboru dwie główne atrakcje: rynek i port. W kamieniczkach przy rynku były sklepiki ze słodyczami, zaś w porcie stały kutry, łodzie i inny sprzęt potrzebny do pracy ludziom morza. O ile dobrze pamiętam znajdował się tam pokaźny slip do wyciągania jednostek na nabrzeże, jakieś keje, falochrony... W pobliżu skromny pomnik upamiętniający zaślubiny Polski z morzem w 1920 roku, na którym wymienione było nazwisko gen. Hallera. W pobliżu rynku stał stary kościół parafialny z XIV w., a obok dziwny dla mnie - lądowego szczura - jakby sklep pod nazwą "Maszoperia". Dopóki nie zajrzałem do środka, nie wiedziałem co kryje ten niewielki lokal, okazało się, że to rodzaj spółki rybackiej. Z Pucka prowadził szlak turystyczny do odległego o kilka kilometrów Rzucewa, ale do Rzucewa mieliśmy bliżej brzegiem zatoki z Osłonina, chodziliśmy więc raczej tamtą drogą. Atrakcją była również kaszubska mowa dająca się słyszeć na ulicy i w sklepach. Z turystami Kaszubi rozmawiali jednak po polsku. Z drugiej strony zatoki majaczył na horyzoncie półwysep, a właściwie mierzeja Helska, po nabrzeżach snuli się brodaci faceci z fajkami w zębach i charakterystycznych granatowych czapkach z daszkiem i czarnym otokiem. W podobnych czapkach chadzali ludzie morza od Krynicy do Bremy i Hamburga, bo była to pewnie taka rybacka moda ponad podziałami czasowymi, przestrzennymi i państwowymi. Kolejne obozy coraz mniej przypominały ten z Rybna. Wydaje mi się, że plan zajęć nie był opracowany do końca, kadra sprawiała wrażenie znudzonych tym co robią. Już same wpisy w mojej książeczce harcerskiej w kolumnie "rodzaj" obozu mówiły, że ten w Rybnie był szkoleniowo - wypoczynkowy, w Mikołajkach wypoczynkowo - szkoleniowy, na Osłonino przypadło określenie - "wypoczynkowy". Zatem prawie kolonie pod namiotami. Dla rozerwania się wyprawialiśmy się brzegiem zatoki ku północy lub też górą wysokiego klifu w kierunku wsi Rzucewo. Przyciągała nas tajemnicza kaplica grobowa, jaką nad brzegiem wystawili byli właściciele neogotyckiego pałacu i parku znajdujących się w tej miejscowości - rodzina von Below. Kilkakrotnie zaglądaliśmy do wnętrza przez dziurę w zamkniętych drzwiach dopatrując się w zalegających tam rupieciach jakichś fragmentów trumien i nieistniejących zwłok. Dziecinna wyobraźnia pracowała intensywnie, niektórzy widzieli tam nawet stojącą (sic!) pod ścianą nieżywą kobietę i to na dodatek bez głowy! Nastroje powodowane wyimaginowanymi odkryciami otwartych krypt grobowych udzielały się wszystkim dzieciom, szczególnie wieczorem, gdy zapadały ciemności i wyobraźnia pracowała w dwójnasób. Pewnego dnia, a może wieczoru starsi chłopcy w czasie poszukiwań drewna na ognisko w lesie rosnącym na górze, zaraz za żeńskim podobozem znaleźli kilka spróchniałych szczap, które nocą świeciły fosforycznym światłem. Zbili z nich spory krzyż, owinęli się w prześcieradła i udając pochód zbłąkanych dusz stękając i pojękując zaczęli skradać się do dziewcząt. Biedna wartowniczka ujrzawszy w ciemności nocy nadchodzącą zjawę i wyraźnie świecący krzyż doznała szoku z atakiem histerii i jeszcze przez dobrych kilka godzin nie dawała się uspokoić interweniującym druhnom instruktorkom. Dowcipnisie zostali szybko ujęci i doprowadzeni przed oblicze obozowej sprawiedliwości, gdzie zostali przykładnie ukarani. Dokładnie nie pamiętam, ale chyba obierali ziemniaki przez kilka pozakolejkowych dyżurów kuchennych. Kolejną obozową atrakcję stanowiły ćwiczenia lotnictwa wojskowego, prowadzone nad zatoką w rejonie Jastarni. Samoloty odrzutowe - na oko oceniając - MIG15, nadlatując parami od południa, pewnie z lotnisk w Babich Dołach lub w Pruszczu Gdańskim, bombardowały niewidoczne cele na zatoce wzbijając potężne gejzery wody. Wieść gminna niosła, że celem był jakiś niemiecki wrak leżący od czasów wojny na płyciźnie. Usiłowaliśmy ocenić odległość mierząc czas od wybuchu do posłyszenia detonacji. Z wyliczeń wychodziło ok. 8 km, gdyż dźwięk dochodził do nas po 20 -25 sekundach. Pomimo dużej odległości jaka dzieliła nas od Przasnysza stęsknieni rodzice organizowali wyprawy, aby choć przez kilka godzin oglądać swe pociechy. Jednego razu przyjechała nawet spora ich grupa. Jak wspominał Mariusz Bondarczuk - przyjechał również jego ojciec . Ponieważ byliśmy przygotowani na powitanie gości odpowiednim programem artystycznym, a - jak wiemy - miejscem i czasem dla występów bywało wieczorne ognisko, co bardziej przedsiębiorczy, wśród nich Żenia Bondarczuk, nie mogąc się doczekać zaczęli rej wodzić i organizować konkurencyjne śpiewy i tańce. Inicjatywa nie spodobała się obozowej zwierzchności i któryś z nich miał pretensję do Bogu ducha winnego Mariusza, za zakłócanie przez jego ojca porządku dnia w obozie (!). Innym razem wyprawę podjął samotnie mój Ojciec, Bolesław. Wcześniej uprzedził mnie listownie o swym przyjeździe. Jak to jednak bywało, sprawy nie ukrywał i przed wyjazdem zaczęły się schodzić do domu liczne mamy znosząc paczki i paczuszki dla swych "pewnie wygłodniałych" dzieci. Z tego powodu Ojciec wyjechał w drogę objuczony jak wielbłąd. Dla ułatwienia postanowiłem wyjść mu naprzeciw. Po uzyskaniu zezwolenia wstałem bladym świtem i powędrowałem do Żelistrzewa. Była to niedziela. Aby móc nacieszyć się mną przez cały dzień, Ojciec wyjechał autobusem do Ciechanowa już w sobotę wieczorem, a stamtąd nocnym pociągiem na Wybrzeże. Po przesiadkach dotarł na miejsce pierwszym pociągiem do Pucka. Pociąg odjechał, a ja nie zdążyłem jeszcze dojść na stację. Dzieliło mnie od niej może niecały kilometr. Malowniczo wygięta w tym miejscu w łuk, opisywana wcześniej droga pozwalała dostrzec z daleka, że stacyjkę opuścił tylko jeden podróżny. Po sposobie poruszania mogłem domyślać się, że to mój Ojciec. Nie pasowała mi jednak zupełnie jego sylwetka, dziwnie poszerzona w ramionach. Przyspieszyłem kroku i po jakimś czasie byłem pewny, że to on - objuczony tobołkami. Dwa największe zawiesił sobie przez ramię na pasku niosąc je dla równowagi na piersi i plecach. Pozostałe trzymał w obu rękach i kroczył tak z wysiłkiem w kierunku Osłonina. Ostatnie dzielące nas sto kilkadziesiąt metrów biegłem już w niecierpliwości, nie mogąc się doczekać spotkania. Przywitaliśmy się, podzieliliśmy ciężarem i radośni maszerowaliśmy do obozu. Jak się później okazało, torby pełne były przeróżnych wiktuałów: drożdżowego ciasta, suszonej kiełbasy, owoców i słodyczy. Najmniej entuzjazmu wywołała we mnie kiełbasa, co dziś trudno mi zrozumieć. Trzymałem ją potem w pudełku pod łóżkiem, aż zapleśniała i jako niejadalną wyrzuciłem kręcącym się zawsze wokół psom. Obóz trwał do 1 sierpnia. Pakowaliśmy się, jak zwykle, od samego rana. Ciężki sprzęt został załadowany na przybyłe wcześniej ciężarówki. Jeszcze rzut oka na Zatokę, jeszcze kilka muszelek do plecaka i zwartą kolumną poszliśmy w kierunku Żelistrzewa. Lokalnym pociągiem do Redy, elektrycznym do Gdyni, a stamtąd nocnym osobowym do Mławy. Jechaliśmy przysypiając na niewygodnych kanapach, na ich oparciach podniesionych do góry i przypiętych na specjalnych pasach budząc się co chwilę. Gdy minęliśmy Działdowo, ogłoszono stan gotowości. Budzono śpiochów, pakowano manatki. Przed samą Mławą pociąg zatrzymał się pod semaforem niedaleko stacji kolejki wąskotorowej, którą mieliśmy dojechać do Przasnysza. Trafiła się zatem okazja, aby uniknąć marszu z odległego dworca. Zaczęliśmy nerwowo wyskakiwać w mrok nocy wprost na torowisko. Ktoś obeznany z terenem prowadził zaspaną czeredę przez wertepy kolejowych nasypów i rowów do oświetlonej słabym światłem żarówek stacyjki Mława Wąsk. Na miejscu okazało się, że do odjazdu pociągu pozostała jeszcze dobra godzina. Na wschodzie świtało, siedzieliśmy gdzie popadło drżąc z porannego chłodu. Coś tam pojadalimy - bodaj wojskowe suchary. Wąskotorowi kolejarze uprzedzeni wcześniej, formowali skład niebywałych jak na kolejkę rozmiarów - sześciu wagonów osobowych. Gdy wszystko było gotowe, zaczęliśmy się ładować zajmując miejsca zastępami. Parowozik szarpnął i ruszyliśmy w mający trwać prawie trzy godziny ostatni etap podróży. Do pokonania było 42 kilometry, prędkość zaiste - zawrotna. Po godzinie i piętnastu minutach dojechaliśmy do Gruduska, stacji "węzłowej", wyposażonej nawet w prawdziwe, mechaniczne semafory. Tu czekał nas prawie dwudziestominutowy postój. Potem przez Wiśniewo, Czernice, Górki i Obrębiec po kolejnej godzinie i dziesięciu minutach dojeżdżaliśmy do Klewk. Gdy wychyliłem się z okna wagoniku, aby ujrzeć po tak długim czasie miłe sercu, przasnyskie widoki, przy torze, tuż za szosą Ciechanowską dostrzegłem spory tłumek oczekujących na nas osób. Po miesięcznym używaniu wyłącznie munduru i odzwyczajeniu od "cywilnych" ubrań tłumek wydał mi się bajecznie kolorowy. Panie w letnich, wzorzystych sukienkach, panowie w jasnych koszulach i ciemnych spodniach przywdzianych na uroczystą okazję. Wszystkie twarze skierowane były ku nadjeżdżającemu pociągowi. A my wystawialiśmy głowy jak najdalej, aby dostrzec kochane twarze. I w chwilę później padaliśmy sobie w objęcia. Pierwszą po powitaniu refleksją mojej Mamy było westchnienie: "Adasiu, jaki ty jesteś brudny. Za uszami można rzepę siać!" Zaraz potem odbyło się w domu wielkie mycie i pranie. Tę chwilę Mama wspominała później wielokrotnie. Stojąc przy torach widziała nadjeżdżający pociąg, z którego na obie strony wystawało mrowie głów i główek, rozwianych wiatrem czupryn, dyndających warkoczyków i machających rąk. Tak właśnie wracaliśmy do naszego miasteczka: opaleni, niedomyci, ale szczęśliwi.
c.d.n.
* ) Podczas rozmów z moja siostrą - Marysią - upierałem się, że w Osłoninie kuchnią zajmowała się pani Lubowiecka, mama naszej koleżanki. Marysia twierdziła jednak, że pani Lubowieckiej nie było. Na potwierdzenie przytaczała incydent ze skręconą nogą Elżbiety. Poszkodowana, bardzo rozżalona kontuzją, "lgnęła" do naszego towarzystwa nie majac własnych rodziców pod ręką.
Kiedy Mariusz Bondarczuk nadesłał fotografie "Dziadka" Małkowskiego, nie mam już wątpliwości. Kuchnią zarządzał "Dziadek". Czy miał kogoś do pomocy? Nie pamiętam, ale wierzę, że czas pokaże. Dopisałem 31.03.2005
|