To już ostatni obóz harcerski, w jakim brałem udział. Miałem już prawie szesnaście lat, zdawało mi się pewnie, że czas zakończyć bieganie w krótkich majtkach po polach i lasach. Ale jeszcze nie tamtego lata, jeszcze nie. W 1962 dane mi było po raz pierwszy w życiu zobaczyć góry, do których z Przasnysza było tak daleko, a możliwości finansowe rodziców nie pozwalały wcześniej na prywatne wyjazdy. W ogóle to nie miałem szczęścia do gór. Chociaż wiosną 1958 roku po raz pierwszy dojrzałem Tatry w czasie szkolnej wycieczki do Krakowa i Wieliczki, to dojechałem pod Giewont dopiero w 1980, w wieku trzydziestu czterech lat, już z żoną i dziećmi i pewnie tylko jej zaradności zawdzięczam, że się w końcu tam wybrałem. Jak mogłem widzieć Tatry z Krakowa? Jechaliśmy tramwajem do Nowej Huty. Pogoda była z cyklu marcowych, choć to już była końcówka kwietnia. Planty zazieleniły się młodą zielenią, pod Wawelem przekwitły forsycje, lecz niż północnorosyjski zapewne powodował, że nad Krakowem na przemian sypał śnieg i świeciło piękne słońce. Chmury przelatywały po niebie, powietrze było zimne i - jak to się mówi - krystaliczne. I ten zbieg atmosferycznych okoliczności sprawił, że na samym horyzoncie, daleko na południu, z jadącego tramwaju widzieliśmy ośnieżone tatrzańskie szczyty, jaśniejące odbitym, słonecznym światłem. To trwało tylko chwilę. Obraz zniknął w kurzawie kolejnej śnieżycy, a my wysiedliśmy oglądać Hutę imienia wodza, że go nie wymienię z nazwiska. Na psa urok! Zatem cztery
lata później, gdy ogłoszono nabór na wyjazd, zgłosiłem się oczywiście i
30*1),
a może 29 czerwca, po dwóch godzinach jazdy ciężarówkami, a może już autobusem,
ładowaliśmy się z niskich peronów "na Głównym" do osobowego pociągu relacji
Warszawa - Krynica. Drogę z Warszawy słabo pamiętam. Przemawiałoby zatem,
że jechaliśmy całą noc i to jest pewne, tym bardziej, że na trasie radomskiej
elektryczne pociągi kursowały tylko do Czachówka lub Warki, a trakcję elektryczną
między Radomiem a Kielcami uruchomiono dopiero pod koniec grudnia 1967
roku. Magistrali kolejowej również nie było! Jeździło się zatem "na parę"
i powoli.
Z
głębi ciemnego przedziału drugiej klasy widzę nocne obrazy: po słabo oświetlonym
korytarzu wagonu przechodzą w szarych mundurach Maryla Kłosówna, Hanka
i Grażyna - siostry Borkowskie)*4... Znałem je, przychodziły do naszej domowej
sąsiadki - ich koleżanki Danki Ostaszewskiej. Ciągle zresztą ktoś tam się
kręcił. Dziewczyny przechadzały się do męskich przedziałów, chłopcy odwrotnie.
Ciemność, ciasnota, szum i kołysanie, ta niecodzienność sytuacji dawała
poczucie swobody, przełamywała sztywne konwenanse, pozwalała ciaśniej przysunąć
się do koleżanki siedzącej obok na wagonowej kanapie. Takie sytuacje nie
zdarzały się często, damsko - męskie szkolne obyczaje były o wiele surowsze
niż dzisiaj.
Ranek zastaliśmy
w Krakowie. Pociąg stał długo, przeciągano nas gdzieś na Prokocim, rozłączano
i łączono składy. A potem Tarnów i zmiana kierunku jazdy - na południe.
Te trasy obsługiwane były wówczas również przez trakcję parową. Pociągi
wlokły się po beskidzkich pagórkach z szybkością porównywalną z naszą przasnyską
ciuchcią. Mijaliśmy Tuchów i Ciężkowice, a potem Grybów. W tych Ciężkowicach
byłem ponownie całkiem niedawno, w 1996 roku, na weselu kuzyna. Zapadł
mi w pamięć ładny kościół, ryneczek i miejscowy zwyczaj wędrowania orszakiem
ślubnym do domu weselnego przy akompaniamencie dętej orkiestry grającej
ludowe melodie. Moje zaskoczenie było tym większe, że usłyszałem znaną
mi od dzieciństwa, a śpiewaną przez moją mamę melodię...
I dalej cała
historia jak te wołki zginęły i Jasio miał je odnaleźć za buziaka, ale
gdy już były w zagrodzie, dziewczynie - jak to dziewczynie - odwidziało
się, a Jasio niepocieszony wyzywał ją od szachrajek.
Przejeżdżaliśmy obok jakiegoś jeziora zaporowego, ale dziś nie potrafię
go zlokalizować na mapie. Przejeżdżaliśmy przez tunele, które jasny, letni
dzień zmieniały w mgnieniu oka w czarną, huczacą kołami pociągu noc. Na
dodatek przez otwarte okna wdzierał się do środka wagonów dym z parowozu.
Trzeba było uważać na oczy, aby nie zaprószyć ich sadzą wylatującą z komina.
Krajobraz zmieniał się. Minęliśmy już Nowy Sącz, duże miasto poprzetykane
wieżami starodawnych kościołów, przejechaliśmy Poprad i po chwili ukazał
się Sącz Stary, maleńki, ale jeszcze bardziej zabytkowy. Już za Starym
Sączem pociąg wjechał w krętą dolinę Popradu i poruszaliśmy się wąską półką
pomiędzy stromymi zboczami, a nurtem rzeki na dodatek dzieląc tę przestrzeń
z szosą biegnącą równolegle.
Za Piwniczną
rzeka stała się linią graniczną. Drugi brzeg to była już Słowacja, a właściwie
wtedy jeszcze Czechosłowacja. Mijaliśmy kamienne słupki graniczne z wykutymi
na nich skrótami Pl i ČS i groźnie wyglądające tablice informacyjne,
że przekraczanie granicy państwowej jest zabronione. Było to moje pierwsze
w życiu zbliżenie do granicy kraju, który wydawał się tak rozległy, że
prawie bezkresny. Ówczesne mapy cenzurowane przez urząd z ul. Mysiej często
były redagowane w sposób sugerujący, że granica jest końcem świata, a dalej
to już tylko terra incognita. Polska przedstawiana na nich była
jako kontur położony na białej karcie. Wszystko, co znajdowało się poza
granicą było niewidoczne, lub uproszczone w stopniu nie dającym jakiegokolwiek
wyobrażenia o terenie obok. Miało to zapewne na celu utrudnienie w poruszaniu
się tym wszystkim, którzy wobec - praktycznie - zamkniętych granic próbowaliby
przekraczać je nielegalnie, przez granicę "zieloną". Dotyczyło to oczywiście
map w dokładniejszej skali. Mapy ogólne - fizyczne - pokazywały Polskę
również na tle Europy.
Z jakim zatem zdziwieniem oglądałem całkiem normalne krowy pasące się po
słowackiej stronie, rolników uprawiających swe maleńkie pólka, ludzi jadących
rowerami lub samochodami i wszystko to oddalone raptem o pięćdziesiąt,
sto metrów. Granica nie była końcem świata, a jego ciągiem dalszym - normalnym
sąsiedztwem, którego smaku mogliśmy w niewielkim stopniu i tylko przejściowo
skosztować dopiero w połowie lat sześćdziesiątych i w niewielkim zakresie
tzw. pasa konwencji - kilkukilometrowej szerokości obszaru położonego wzdłuż
granicy w miejscach atrakcyjnych turystycznie. Granicę można było tam przekroczyć
na podstawie dowodu osobistego lub w przypadku nieletnich, tzw. tymczasowego
zaświadczenia tożsamości.
Żegiestów
był ostatnią większą miejscowością, którą mijaliśmy. Zaczęliśmy się przygotowywać
do wysiadania. Po dotarciu na miejsce, na stacje kolejową Muszyna Zdrój
mieliśmy przed sobą dobre pięć kilometrów marszem w pełnym oporządzeniu
i na dodatek szutrową droga prowadzącą stale pod górę. Nie było to strome
podejście, ale po nocy spędzonej w pociągu z kilkunastoma kilogramami w
plecaku nie byliśmy zachwyceni sytuacją. Poza tym nikt z nas nie był przygotowany
do poruszania się w górskim terenie, gdzie zawsze jest z góry lub pod górę.
Równo jest tylko w domu na podłodze. Co pewien czas zatrzymywaliśmy się
dla nabrania tchu, mniej wytrzymali siadali na poboczach. Mijaliśmy nieliczne
jeszcze wtedy ośrodki wypoczynkowe, a także obóz harcerski, którego uczestnicy
odwiedzili nas później w ramach jakiejś sąsiedzkiej wizyty. Kiedy doszliśmy
na miejsce okazało się, że nie musimy rozbijać namiotów. Obozu został przygotowany
- o ile się nie mylę - przez specjalną grupę starszych harcerzy przybyłych
tu wraz ze sprzętem dzień czy dwa wcześniej. Namioty stały na mniej więcej
prostokątnej łące w pobliżu zabudowań, których właściciel był naszą podporą
organizacyjną (być może był również właścicielem lub administratorem tej
łąki). Jest wielce prawdopodobne, że była to gajówka, a teren na północ
na granicy lasu porastającego południowe zbocza Kotylniczego Wierchu w
paśmie Jaworzyny Krynickiej należał do Lasów Państwowych. Miejsce to położone
było pomiędzy drogą biegnącą ze Złockiego - w przeszłości wsi włączonej
do Muszyny - ku górom, a potokiem Szczawniczek płynącym równolegle kilkumetrowej
głębokości wąwozem. Mapa z końca lat osiemdziesiątych nazywa je "Pod Jasieńczykiem"
i chyba takiej nazwy używaliśmy również wówczas dla określenia naszego
postoju. Zabudowania znajdowały się już po drugiej stronie potoku, po drugiej
stronie zorganizowaliśmy również kuchnię. Do obu przechodziło się przez
kładkę zbudowaną z kilku zbitych ze sobą drągów. Do przechowywania zapasów
żywnościowych służyła piwniczka wynajęta od właściciela zabudowań.
Droga
na tym odcinku nie była utwardzona, powyżej obozu zamieniała się w rzadko
uczęszczany szlak przejezdny może tylko dla wozów konnych i ciągników,
ale ruch na niej był niewielki. Ślady robot wskazywały na zamiar poszerzenia
jej również w dalszym odcinku i przystosowania do ruchu kołowego, prawdopodobnie
w celu ułatwienia eksploatacji lasów porastających zbocza doliny.
Po wschodniej
stronie drogi rósł młodnik obfitujący w grzyby, co w pewnej chwili będzie
istotne, ale o tym po tym. Jak to w górach bywa, osadnictwo i życie toczy
się w dolinach, a doliny przedzielone bywają pasmami wzniesień, tak też
za górą na wschodzie sąsiadowaliśmy z wsią Jastrzębik położoną wzdłuż doliny
Jastrzębika - potoku zasilającego Muszynkę, prawy dopływ Popradu. Złocki
Potok z kolei łączył się ze Szczawnikiem już w Muszynie, niedaleko ujścia
do Popradu. Na zachodzie naszymi sąsiadami byli mieszkańcy wsi o tej samej
nazwie jak przepływający potok - Szczawnik, ale dzieliła nas od nich jeszcze
jedna dolinka prowadząca dnem prawy, nienazwany dopływ Szczawniczka. Wszystkie
te potoczki spływały z południowych i zachodnich zboczy Jaworzyny oraz
Kotylniczego Wierchu, drugiego powyżej 1000 metrowego szczytu w okolicy.
Opis ten jest
dość skomplikowany, ale góry mają to do siebie, że aby je opisać trzeba
zajmować się również trzecim wymiarem, którego praktycznie nie znają cepry,
mieszańcy dwuwymiarowych, także mazowieckich równin. Mapa obok powinna
ułatwić jego śledzenie. I tu także miejsce naszego obozu zaznaczyłem trójkątem
z chorągiewką.
Po raz pierwszy
obóz nie był podzielony na część damską i męską. Namioty ustawione dookoła
placu apelowego stanowiły jeden koedukacyjny obóz harcerski. Na środku
placu został wkopany maszt flagowy, na który co rano wciągaliśmy starym
zwyczajem flagę, wieczorem ją opuszczając. O ile minie pamięć nie myli,
kilkanaście metrów na południe od obozu stał przydrożny krzyż. Ten znak
szczególny pozwolił mi dziś, po czterdziestu latach dokładnie zlokalizować
owo miejsce na mapie. Liczę jednak na pamięć koleżanek i kolegów, którzy
dorzucą - być może - jakieś dodatkowe szczegóły.
Wszystko
dookoła było nowością. Zupełnie inna niż w Przasnyszu struktura i barwa
gleby, składającej się w większości z kamieni i czegoś w rodzaju łupka
w czekoladowym kolorze. Poza tym z każdego uskoku na zboczu każdego pagórka
sączyła się woda tworząc rdzawe strumyczki spływające w dół i zasilające
potoki. Woda zawierała nieprawdopodobne ilości żelaza - dziś z perspektywy
mojej wiedzy zawodowej mogę powiedzieć: żelaza (II), które w zetknięciu
z tlenem atmosferycznym utleniało się i hydrolizowało tworząc brunatne
osady wodorotlenku żelaza (III) - Fe(OH)3 - związku popularnie
zwanego rdzą. Towarzyszył im siarkowodór ulatniający się w powietrze i
śmierdzący zgniłymi jajami. Żelaziste wody o podobnym składzie używane
były w sąsiednich uzdrowiskach. Nie mogliśmy tego pojąć, ich smak był po
prostu obrzydliwy. Szybko jednak adaptowaliśmy się do zastanych warunków
i z intensywnością pisaną młodości poznawaliśmy coraz to więcej niezwykłości
z bliższego i dalszego otoczenia. Zupełnie inaczej wyglądały na polach
uprawy. Większość z nich znajdowała się na stokach. Aby zapobiec wymywaniu
stoków ziemia była obrabiana w poprzek stoku. Żniwiarki jeździły również
w poprzek stoku, gdyż łatwiej było utrzymać maszynę. Nie wjeżdżało się
ostro pod górę i nie było problemu z hamowaniem przy zjeżdżaniu. Siano
suszono na łąkach, ale na noc zbierano je w kopki ustawiane na rusztowaniu
ze ściętych młodych świerków. Miało to nawet swoją nazwę, poszukam w Kontewiczu2*).
Okolice naszego
obozu usytuowane były na terenie dawnego państwa Muszyńskiego należącego
przed 1770 rokiem do biskupów krakowskich. Leżą one na terenie zachodniej
Łemkowszczyzny. O tym wówczas nikt nam - oczywiście - nie powiedział. Z
daleka mogliśmy podziwiać połemkowskie cerkwie, ktore traktowaliśmy jako
kościoły, nie wnikając w ich przynależność konfesyjną.
Warunki życia
na obozie nie były zachwycające. Szwankowało zaopatrzenie, posiłki przyrządzane
były z produktów nienajlepszej jakości i bywało - nie pierwszej świeżości.
Pamiętam sytuację, gdy pewnego dnia jako zastępowy byłem odpowiedzialny
za kuchnię. Trzeba było ugotować zupę na wywarze z kości. Kiedy któryś
z instruktorów pełniący funkcję kwatermistrza zaprowadził mnie do wspominanej
już piwnicy, abym je zabrał, okazało się, że większość to dolne szczęki
jakichś zwierząt z upiornie sterczącymi zębami, na dodatek śmierdzące i
pełne kłębiącego się robactwa. Nad tym piekielnym magazynem unosiły się
roje czarnych much, sprawczyń zarobaczenia. Odmówiłem przyjęcia takiego
surowca i wraz z kolegami poszliśmy do lasu naprzeciw, w którym właśnie
obrodziły maślaki. Po jakieś godzinie mieliśmy już ich kilka wiader. Pozostało
je umyć, oczyścić z piachu i pokroić. Zupa dała się jeść, wszyscy przeżyli,
kości zakopaliśmy w pobliżu dołu na śmieci.
Komendant
obozu, druh Dzięcioł przywiózł i tu swoje internacjonalistyczne pomysły,
ale ponieważ większość uczestników znała je już z poprzedniego roku, nie
spotkały się już tym razem z większym zainteresowaniem.
Inną akcją
społeczną zaproponowaną przez komendanta zajęliśmy się z lepszym skutkiem
i ochotą. Pomysł był trafiony, a i wykonanie nieskomplikowane. Jeszcze
przed wyjazdem z Przasnysza poinformowano nas, aby każdy zabrał ze sobą
po jednej książce, którą mógłby podarować wiejskiej bibliotece w górach.
Na miejscu okazało się, że jest to biblioteka w Szczawniku. Biblioteka!
Szumnie powiedziane. Był to jeden pokoik w domu należącym bodaj do sołtysa,
a może do miejscowej straży ogniowej, stojący w centrum wioski, niedaleko
rozstaju dróg i przystanku autobusowego. Od osoby opiekującej się tym przybytkiem
kultury dostaliśmy klucz i przychodziliśmy tam przez dwa lub trzy dni,
aby tchnąć nowego czytelniczego ducha w tę senną placówkę. Pomieszczenie
na parterze z oknem wychodzącym na drogę było nadzwyczaj skromne. Cały
księgozbiór mieścił się w jednej szafie, książki pochodziły jeszcze z lat
czterdziestych i pięćdziesiątych, były zakurzone i podniszczone. Pod wodzą
naszych dziewcząt (Krysia Czarzasta?) zaczęliśmy od sprzątania. Zamiataliśmy,
wycieraliśmy kurze, sprawdzaliśmy stan księgozbioru z katalogiem pomieszczonym
w jednej kasetce. Nasze książki okładaliśmy w szary papier i numerowaliśmy
w kolejności, nie pamiętam, czy była możliwość założenia od razu kart katalogowych.
W budynku
był też mały sklepik spożywczy, otwarty wtedy, gdy powinien być zamknięty,
a zamknięty wtedy, kiedy chcieliśmy w nim coś kupić. Ci z nas, którzy akurat
nie mieli nic do roboty, wyglądali przez okno lub odwiedzali wspomniany
sklepik w poszukiwaniu lemoniady w proszku, herbatników petit - beurre
po 2.10 zł za paczkę lub landrynek. Miejscowi poinformowani widać o naszym
zadaniu spoglądali przychylnie nie interesując się jednak zbytnio naszą
pracą. Kiedy już wszystko było odkurzone, ułożone i opisane, zaczęliśmy
się rozglądać w księgozbiorze. Ten i ów znalazł dla siebie coś ciekawego,
zabieraliśmy książki do obozu i czytaliśmy w chwilach wolnych. Trafiłem
tam na jakąś pozycję opisującą zmagania Ślązaków w walce z germanizacją.
Czynili to na różne sposoby z powstaniami włącznie, ale poczesne miejsce
zajmowała satyra, zawarta w ludowej twórczości. Zapamiętałem taki śląski
wierszyk:
W książce
znalazłem także słowa wielu śląskich piosenek ludowych, znanych wcześniej
z repertuaru zespołu "Śląsk", a także o wiele lat później spotkane w twórczości
filmowej reżysera Kazimierza Kutza.
Pożyczyłem
też książkę o przygodach trzech muszkieterów, którą wówczas przeczytałem
po raz pierwszy - i ostatni, a także kilka innych broszur na różne tematy.
W czasie trwania
obozu wynajdowaliśmy sobie również inne, bardzo atrakcyjne sposoby spędzania
czasu. Głównie były to piesze wycieczki po bliższej i dalszej okolicy.
Teren był bardzo atrakcyjny, kusiła nas bliskość Krynicy, kurortu z przedwojenną
sławą, legendami Jana Kiepury i Nikifora. Do Krynicy można było jechać
autobusem i pociągiem, ale była to droga daleka i okrężna. Można było również
iść piechotą przez góry i tej drogi używaliśmy najczęściej. Zaraz za drogą
wiodła prostopadła do niej ścieżka na wschód. Szliśmy nią i po pokonaniu
dwóch niewielkich wzgórz schodziliśmy do wsi Jastrzębik. Tu trzeba było
skręcić w prawo i wiejską drogą zejść niżej na południe, aby otwarłszy
furtkę w ogrodzeniu jednego z gospodarstw skierować się pod górę ku lasom
porastającym kolejne wzgórza. Gospodarze nie protestowali, gdy maszerowaliśmy
wzdłuż opłotków, była to widać tradycją uświęcona droga do Krynicy, tyle
że ogrodzona na odcinku przechodzącym po prywatnym terenie. Pewnej uwagi
wymagał miejscowy burek, który czasami będąc w złym humorze próbował nas
straszyć biegnąc i ujadając za nami, ale gdy oddalił się zbytnio od swej
budy, tracił animusz i z poczuciem spełnionego obowiązku niespiesznie wracał
na posterunek.
Droga pod
górę nie była zbyt uciążliwa, wchodziło się w piękny, świerkowy starodrzew
i mrocznym tropem szło ku kolejnej dolince. W kulminacji wzniesienia ścieżka
łączyła się z inną prowadzącą grzbietem aż na szczyt Szczawnej Góry, Palenicy
i Bystrego Wierchu, lokalnych, ośmiusetmetrowych górek. To miejsce było
zwodnicze, szczególnie, gdy szło się w odwrotnym kierunku. Ścieżka skręcała
lekkim łukiem ku północy i nieuważnego piechura mogła wywieść na manowce.
Aby wrócić do Jastrzębika należało wybrać lewy kierunek, wąską i niewygodną
dróżkę prowadzącą w dół po wystających korzeniach. Przekonał się o tym
pewnego późnego wieczora - dziś już ś+p Zdzisiek Bartosiewicz, który z
młodszym bratem Wackiem pozostali w tyle i utraciwszy kontakt wzrokowy
z resztą grupy poszli ku północy. Szli - jak później opowiadali - dłuższy
czas wśród gęstniejącej ciemności, a gdy spodziewanej wsi nie było widać
ani słychać, zawrócili do Krynicy. Stamtąd ruszyli szlakiem ponownie i
dopiero za drugim razem skręcili we właściwym kierunku. Przyjęli taką taktykę,
gdyż w nocy trudno było im znaleźć to niewyraźne miejsce, szczególnie w
czasie marszu po raz pierwszy drogą w odwrotnym kierunku.
Do
obozu wrócili dobrze po północy zdejmując kamień z serca "naczalstwu" szykującym
się już do wyprawy ratunkowej. Nie obeszło się bez nagan, ale w gruncie
rzeczy wszyscy byli zadowoleni ze szczęśliwego końca eskapady.
Koniec dygresji
- wracajmy na szlak. Po wyjściu z lasu zbiegało się do kolejnej niewielkiej
dolinki na przedmieściu Krynicy - Zawodziu i podążając wzdłuż strumyka
dochodziło do szosy. Do śródmieścia trzeba było skręcić ku północy i cywilizowanym
trotuarem
na centralny deptak.
Kiedy pierwszy raz pojawiliśmy się na deptaku wśród odświętnie - uzdrowiskowo - odzianych
kuracjuszy spacerujących i trzymających w rękach wymyślne porcelanowe kubeczki
z dziobkiem, popijających "Zubera" lub "Józefa", zauważyliśmy z zażenowaniem,
jak siermiężnie i biednie prezentujemy się w naszych przybrudzonych mundurkach,
jakim estetycznym zgrzytem są nasze niemiłosiernie i na brązowo zabłocone
trampki, sandały i łydki.
Szacowne matrony spoglądały na nas z niesmakiem
jak na gawiedź zakłócającą rytuał ich kroków, min i gestów, harmonię sukien,
garniturów i kapeluszy. To dało nam wiele do myślenia i już następnym razem
gdy wybiegaliśmy z lasu, strumyk przed Zawodziem stawał się naszą leśną
umywalnią. Zdejmowaliśmy obuwie, myliśmy je w lodowatej wodzie, myliśmy
również ręce i nogi, zakładaliśmy czyste skarpety, poprawialiśmy mundurowe
bluzy i chusty, a grzebienie nadawały fryzurom szlachetny ład. Wkraczaliśmy
na powrót do cywilizacji.
Pewnego dnia
zorganizowaliśmy długą, całodzienną wyprawę na najwyższy szczyt w okolicy
- Jaworzynę Krynicką. Trasa nie była skomplikowana. Niedaleko na wschód
równolegle do drogi prowadził zielony szlak turystyczny. Czekała nas okołoczterokilometrowa
wędrówka. Jeśli wierzyć mapie nasza łąka znajdowała się na wysokości ok.
600 m. n.p.m., a szczyt Jaworzyny na 1114 m. Pięćset metrów różnicy wzniesień
to tak, jak w Zakopanem z Kuźnic na Przełęcz Między Kopami doliną Jaworzynki.
Tyle tylko, że wtedy nie miałem żadnego doświadczenia górskiego i całą
drogę wspominam, jako wyjątkowo żmudną.
Mieliśmy
wówczas mapy turystyczne z naniesionymi szlakami, nie było obawy zabłądzenia.
Pierwszy odcinek trasy szliśmy znaną już ścieżką do Jastrzębika, aby po
kilkuset metrach, koło polnego krzyża skręcić ku północy. Szlak był mało
atrakcyjny widokowo, wiódł lasem. Pierwsze podejście na bezimienny wierzchołek
na 834 m. wymagało sporego wysiłku. Dalsza droga była już łatwiejsza, nachylenie
podejść nie było tak duże. Podchodziliśmy na Jaworzynę od południa. Od
tej strony nie było żadnych obiektów turystycznych i oprócz nas nikt tamtędy
nie wchodził. Na samym szczycie stała niewysoka, drewniana wieża triangulacyjna.
Nie było wtedy jeszcze zbudowanej gondolowej kolejki - fot. obok. Kręciło
się sporo turystów, głównie podchodzących na górę od strony schroniska
na północy i dalej z Krynicy. Ze
szczytu roztaczał się rozległy widok na okoliczne, przeważnie zalesione
góry. Na wschodzie widoczne były zabudowania - to Krynica prezentowała
się w całej okazałości. Ponieważ w czasie górskich wejść każdy porusza
się zgodnie z własnymi możliwościami fizycznymi, grupa rozciągnęła się
i trwało dobrych kilkanaście minut, aż spotkaliśmy się wszyscy razem. Widok
nieodległego - jak się wydawało - miasta zachęcał do dalszej wędrówki.
Jednocześnie konieczność powrotu przed wieczorem skłaniała ostrożniejszych
do powrotu starą trasą. Po dłuższym wahaniu podzieliliśmy się i jedni zawrócili,
a drudzy - wśród których byłem i ja - zaczęli zbiegać szybko ku miastu.
Niezadługo doszliśmy do wspominanego już schroniska, tu zapewne nie obeszło
się bez jakichś spożywczych zakupów. O ile pamiętam, do schroniska wiodła
terenowa droga, którą dowożono zaopatrzenie. Potwierdza moje przypuszczenia
dokładna lektura mapy.
Czas naglił. Po chwili odpoczynku zbiegaliśmy dalej, aby mniej więcej po
godzinie znaleźć się na ulicach miasta. Nie był to nasz pierwszy pobyt,
szliśmy przez Krynicę nie zatrzymując się, aby w rozsądnym czasie dotrzeć
na południe, na Zawodzie, skąd opisywana wcześniej ścieżka wiodła przez
siodło pomiędzy Jastrzębską i Szczawną Górą do Jastrzębika.
I tu dochodzę
do wniosku, że przygoda z nocnym powrotem przez las była chyba dalszym
ciągiem wyprawy na Jaworzynę. Droga pod górę trwała na tyle długo, że zbrakło
dnia, aby obszedłszy masyw od południa znaleźć się w obozie przed wieczorem.
Specjalną
atrakcją Krynicy był okazały Dom Zdrojowy, willa Jana Kiepury i przede
wszystkim Góra Parkowa, na którą już od przedwojnia prowadziła linia kolejki
terenowej, podobnej jak na Gubałówkę w Zakopanem. Nie można było nie przejechać
się tym środkiem transportu. Również stary Dom Zdrojowy miał swój urok
i wielokrotnie zachodziliśmy do sali na parterze, w której z niewielkich
kraników leciały wody mineralne z różnych źródeł. Nalewaliśmy sobie do
kubeczków i z poważnymi minami staraliśmy się dotrzymać towarzystwa starszym
kuracjuszom.
Mój kryształkowy
odbiornik nie przetrwał do dziś. Gdy przeprowadziłem się do Warszawy -
Boże, to stało się raptem w dwa lata po opisywanych wydarzeniach - zostawiłem
go w Przasnyszu i tam pewnie, normalną koleją rzeczy wylądował na śmietniku.
Więcej szczęścia miał egzemplarz Karola. Zachował się, a znając moje radiotechniczne
hobby Karol podarował mi go i do dziś służy jako muzealny eksponat stanowiąc
wyposażenie działkowej altanki w Kamieńczyku nad Bugiem i Liwcem. Działa
doskonale. Odbiera I program PR, Radio "BIS"*3, a także wieczorami Pragę
Czeską, stacje litewskie i rosyjskie. Jeśli ktoś nie wierzy, niech popatrzy
na fotografię.
W pobliżu,
ale niżej w kierunku Muszyny rozbił obóz hufiec harcerski - o ile się nie
mylę - z Jędrzejowa koło Kielc. W ramach nawiązywania kontaktów nasi sąsiedzi
zostali zaproszeni na jedno z ognisk. Prezentowaliśmy nasze możliwości
śpiewacze, goście usiłowali też coś przedstawić. Nie doszło jednak do bratania
się, gdyż sprawiali wrażenie bardzo nieufnych. Ich instruktorzy też zachowywali
się dziwnie nie pozwalając na bezpośrednie rozmowy pomiędzy nami a nimi.
Skończyło się na dość sztywnej, kurtuazyjnej wizycie. Rewizyty nie było,
gdyż znowu - o ile dobrze pamiętam - ich turnus skończył się i wyjechali
wcześniej niż my.
Ten obóz zapisał
się mi dwoma pamiętnymi i bardzo osobistymi wydarzeniami. Jednym - niemiłym
- zostałem okradziony. Ktoś zabrał mi mój krzyż, odkręcił od bluzy wiszącej
w namiocie na wieszaku, gdyż nie cały czas chodziliśmy w mundurach. Zginęły
również krzyże i inne elementy wyposażenia moich kolegów. Poszukiwania
nie dały żadnych rezultatów. Atmosfera stała się nieprzyjemna.
Milszym
wydarzeniem był mój pierwszy w życiu afekt, jakim zacząłem darzyć jedną
z koleżanek. Pozwalałem sobie na tajne, nocne podkładanie do jej menażki
bukietów z kwiatów dzikiej róży, która porastała dookoła nasz plac apelowy.
Towarzyszyłem jej w czasie wycieczek, pomagałem w rożnych pracach. Ona
jednak nie odwzajemniała moich nieśmiałych karesów. Pozostało po czasie
zająć się inną, wówczas jej najlepszą koleżanką. I ten wybór zaowocował
długoletnim, młodzieńczym związkiem. Życie jednak rządziło się własnymi
prawami. Moją żoną została w końcu zupełnie inna Ela, ale też Basia zza
drugiej Świętokrzyskiej Góry (jadąc od Warszawy).
Obóz zakończył
się 21 lipca. Zwinęliśmy sprzęty, zapakowaliśmy plecaki i pojechaliśmy
pociągiem do Warszawy. Rano na Dworcu Głównym w czasie oczekiwania po przyjeździe
na samochody do Przasnysza spotkałem jeszcze mojego wuja, Stanisława Krakowskiego
jadącego dokądś w delegację, a może do syna, do Wrocławia. Rozmawiał z
druhem Dzięciołem o moim sprawowaniu się na obozie. Dzięcioł nie był zadowolony
z mych zdolności przywódczych, w czym przyznaję mu całkowitą rację.
Gdy po nieprzespanej
nocy w pociągu, dwóch godzinach z okładem jazdy samochodami do Przasnysza
myślałem, że wreszcie uda mi się pójść do domu i odpocząć, okazało się,
że jedziemy na Rynek, który wówczas zwano Placem 1-go Maja. Tam zgromadzono
już liczne tłumy mieszkańców, gdyż właśnie rozpoczęły się uroczystości
związane z 535 - jak widać nader "okrągłą" - rocznicą otrzymania
przez Przasnysz praw miejskich. Uroczystość uświetnił swoją obecnością
artysta rzeźbiarz Edmund Majkowski, przasnyszanin z urodzenia. Notable wygłaszali
przemówienia, długie i na temat. Odsłonięto znany nam wszystkim obelisk
autorstwa wymienionego rzeźbiarza.
Staliśmy po
południowej stronie rynku niewyspani, głodni i spragnieni. Uroczystość
ciągnęła się w nieskończoność - tak mi się wówczas wydawało. Zapowiadano
ciąg dalszy na miejskim stadionie, ale przy pierwszej nadarzającej się
okazji "dałem nogę" w tzw. wówczas "tyły", czyli uliczkę obok kina i remizy
strażackiej łączącą Świętomichalską z Warszawską. Poszedłem do domu.
Była to chyba
jednak znacząca uroczystość. Zapisała się w miejskich annałach. Obelisk
jest do dziś tematem fotografii i pocztówek, telewizyjnych filmów krajoznawczych
i celem wycieczek przedszkolnej i szkolnej dziatwy. Wrósł w przasnyską
rzeczywistość mimo braku urody.
________
Fot. barwne
- Fogra, odbiornik kryształkowy - autora. |