1962 - Muszyna - Pod Jasieńczykiem

Harcerstwo
Mikołajki
Rejs
Osłonino
Ostróda
Muszyna
Pasym
Poczta do autora
Powrót
Czytelnicy piszą

To już ostatni obóz harcerski, w jakim brałem udział. Miałem już prawie szesnaście lat, zdawało mi się pewnie, że czas zakończyć bieganie w krótkich majtkach po polach i lasach. Ale jeszcze nie tamtego lata, jeszcze nie. W 1962 dane mi było po raz pierwszy w życiu zobaczyć góry, do których z Przasnysza było tak daleko, a możliwości finansowe rodziców nie pozwalały wcześniej na prywatne wyjazdy. W ogóle to nie miałem szczęścia do gór. Chociaż wiosną 1958 roku po raz pierwszy dojrzałem Tatry w czasie szkolnej wycieczki do Krakowa i Wieliczki, to dojechałem pod Giewont dopiero w 1980, w wieku trzydziestu czterech lat, już z żoną i dziećmi i pewnie tylko jej zaradności zawdzięczam, że się w końcu tam wybrałem.

Jak mogłem widzieć Tatry z Krakowa? Jechaliśmy tramwajem do Nowej Huty. Pogoda była z cyklu marcowych, choć to już była końcówka kwietnia. Planty zazieleniły się młodą zielenią, pod Wawelem przekwitły forsycje, lecz niż północnorosyjski zapewne powodował, że nad Krakowem na przemian sypał śnieg i świeciło piękne słońce. Chmury przelatywały po niebie, powietrze było zimne i - jak to się mówi - krystaliczne. I ten zbieg atmosferycznych okoliczności sprawił, że na samym horyzoncie, daleko na południu, z jadącego tramwaju widzieliśmy ośnieżone tatrzańskie szczyty, jaśniejące odbitym, słonecznym światłem. To trwało tylko chwilę. Obraz zniknął w kurzawie kolejnej śnieżycy, a my wysiedliśmy oglądać Hutę imienia wodza, że go nie wymienię z nazwiska. Na psa urok!

Zatem cztery lata później, gdy ogłoszono nabór na wyjazd, zgłosiłem się oczywiście i 30*1), a może 29 czerwca, po dwóch godzinach jazdy ciężarówkami, a może już autobusem, ładowaliśmy się z niskich peronów "na Głównym" do osobowego pociągu relacji Warszawa - Krynica. Drogę z Warszawy słabo pamiętam. Przemawiałoby zatem, że jechaliśmy całą noc i to jest pewne, tym bardziej, że na trasie radomskiej elektryczne pociągi kursowały tylko do Czachówka lub Warki, a trakcję elektryczną między Radomiem a Kielcami uruchomiono dopiero pod koniec grudnia 1967 roku. Magistrali kolejowej również nie było! Jeździło się zatem "na parę" i powoli.

Z głębi ciemnego przedziału drugiej klasy widzę nocne obrazy: po słabo oświetlonym korytarzu wagonu przechodzą w szarych mundurach Maryla Kłosówna, Hanka i Grażyna - siostry Borkowskie)*4... Znałem je, przychodziły do naszej domowej sąsiadki - ich koleżanki Danki Ostaszewskiej. Ciągle zresztą ktoś tam się kręcił. Dziewczyny przechadzały się do męskich przedziałów, chłopcy odwrotnie. Ciemność, ciasnota, szum i kołysanie, ta niecodzienność sytuacji dawała poczucie swobody, przełamywała sztywne konwenanse, pozwalała ciaśniej przysunąć się do koleżanki siedzącej obok na wagonowej kanapie. Takie sytuacje nie zdarzały się często, damsko - męskie szkolne obyczaje były o wiele surowsze niż dzisiaj.

Ranek zastaliśmy w Krakowie. Pociąg stał długo, przeciągano nas gdzieś na Prokocim, rozłączano i łączono składy. A potem Tarnów i zmiana kierunku jazdy - na południe. Te trasy obsługiwane były wówczas również przez trakcję parową. Pociągi wlokły się po beskidzkich pagórkach z szybkością porównywalną z naszą przasnyską ciuchcią. Mijaliśmy Tuchów i Ciężkowice, a potem Grybów. W tych Ciężkowicach byłem ponownie całkiem niedawno, w 1996 roku, na weselu kuzyna. Zapadł mi w pamięć ładny kościół, ryneczek i miejscowy zwyczaj wędrowania orszakiem ślubnym do domu weselnego przy akompaniamencie dętej orkiestry grającej ludowe melodie. Moje zaskoczenie było tym większe, że usłyszałem znaną mi od dzieciństwa, a śpiewaną przez moją mamę melodię...

"Pognała wołki na Bukowinę,
wzięła ze sobą skrzypki jedyne
I grała, śpiéwała
i te swoje siwe wołki pasała."

I dalej cała historia jak te wołki zginęły i Jasio miał je odnaleźć za buziaka, ale gdy już były w zagrodzie, dziewczynie - jak to dziewczynie - odwidziało się, a Jasio niepocieszony wyzywał ją od szachrajek.

Przejeżdżaliśmy obok jakiegoś jeziora zaporowego, ale dziś nie potrafię go zlokalizować na mapie. Przejeżdżaliśmy przez tunele, które jasny, letni dzień zmieniały w mgnieniu oka w czarną, huczacą kołami pociągu noc. Na dodatek przez otwarte okna wdzierał się do środka wagonów dym z parowozu. Trzeba było uważać na oczy, aby nie zaprószyć ich sadzą wylatującą z komina. Krajobraz zmieniał się. Minęliśmy już Nowy Sącz, duże miasto poprzetykane wieżami starodawnych kościołów, przejechaliśmy Poprad i po chwili ukazał się Sącz Stary, maleńki, ale jeszcze bardziej zabytkowy. Już za Starym Sączem pociąg wjechał w krętą dolinę Popradu i poruszaliśmy się wąską półką pomiędzy stromymi zboczami, a nurtem rzeki na dodatek dzieląc tę przestrzeń z szosą biegnącą równolegle.

Za Piwniczną rzeka stała się linią graniczną. Drugi brzeg to była już Słowacja, a właściwie wtedy jeszcze Czechosłowacja. Mijaliśmy kamienne słupki graniczne z wykutymi na nich skrótami Pl i ČS i groźnie wyglądające tablice informacyjne, że przekraczanie granicy państwowej jest zabronione. Było to moje pierwsze w życiu zbliżenie do granicy kraju, który wydawał się tak rozległy, że prawie bezkresny. Ówczesne mapy cenzurowane przez urząd z ul. Mysiej często były redagowane w sposób sugerujący, że granica jest końcem świata, a dalej to już tylko terra incognita. Polska przedstawiana na nich była jako kontur położony na białej karcie. Wszystko, co znajdowało się poza granicą było niewidoczne, lub uproszczone w stopniu nie dającym jakiegokolwiek wyobrażenia o terenie obok. Miało to zapewne na celu utrudnienie w poruszaniu się tym wszystkim, którzy wobec - praktycznie - zamkniętych granic próbowaliby przekraczać je nielegalnie, przez granicę "zieloną". Dotyczyło to oczywiście map w dokładniejszej skali. Mapy ogólne - fizyczne - pokazywały Polskę również na tle Europy.

Z jakim zatem zdziwieniem oglądałem całkiem normalne krowy pasące się po słowackiej stronie, rolników uprawiających swe maleńkie pólka, ludzi jadących rowerami lub samochodami i wszystko to oddalone raptem o pięćdziesiąt, sto metrów. Granica nie była końcem świata, a jego ciągiem dalszym - normalnym sąsiedztwem, którego smaku mogliśmy w niewielkim stopniu i tylko przejściowo skosztować dopiero w połowie lat sześćdziesiątych i w niewielkim zakresie tzw. pasa konwencji - kilkukilometrowej szerokości obszaru położonego wzdłuż granicy w miejscach atrakcyjnych turystycznie. Granicę można było tam przekroczyć na podstawie dowodu osobistego lub w przypadku nieletnich, tzw. tymczasowego zaświadczenia tożsamości.

Żegiestów był ostatnią większą miejscowością, którą mijaliśmy. Zaczęliśmy się przygotowywać do wysiadania. Po dotarciu na miejsce, na stacje kolejową Muszyna Zdrój mieliśmy przed sobą dobre pięć kilometrów marszem w pełnym oporządzeniu i na dodatek szutrową droga prowadzącą stale pod górę. Nie było to strome podejście, ale po nocy spędzonej w pociągu z kilkunastoma kilogramami w plecaku nie byliśmy zachwyceni sytuacją. Poza tym nikt z nas nie był przygotowany do poruszania się w górskim terenie, gdzie zawsze jest z góry lub pod górę. Równo jest tylko w domu na podłodze. Co pewien czas zatrzymywaliśmy się dla nabrania tchu, mniej wytrzymali siadali na poboczach. Mijaliśmy nieliczne jeszcze wtedy ośrodki wypoczynkowe, a także obóz harcerski, którego uczestnicy odwiedzili nas później w ramach jakiejś sąsiedzkiej wizyty. Kiedy doszliśmy na miejsce okazało się, że nie musimy rozbijać namiotów. Obozu został przygotowany - o ile się nie mylę - przez specjalną grupę starszych harcerzy przybyłych tu wraz ze sprzętem dzień czy dwa wcześniej. Namioty stały na mniej więcej prostokątnej łące w pobliżu zabudowań, których właściciel był naszą podporą organizacyjną (być może był również właścicielem lub administratorem tej łąki). Jest wielce prawdopodobne, że była to gajówka, a teren na północ na granicy lasu porastającego południowe zbocza Kotylniczego Wierchu w paśmie Jaworzyny Krynickiej należał do Lasów Państwowych. Miejsce to położone było pomiędzy drogą biegnącą ze Złockiego - w przeszłości wsi włączonej do Muszyny - ku górom, a potokiem Szczawniczek płynącym równolegle kilkumetrowej głębokości wąwozem. Mapa z końca lat osiemdziesiątych nazywa je "Pod Jasieńczykiem" i chyba takiej nazwy używaliśmy również wówczas dla określenia naszego postoju. Zabudowania znajdowały się już po drugiej stronie potoku, po drugiej stronie zorganizowaliśmy również kuchnię. Do obu przechodziło się przez kładkę zbudowaną z kilku zbitych ze sobą drągów. Do przechowywania zapasów żywnościowych służyła piwniczka wynajęta od właściciela zabudowań.

Droga na tym odcinku nie była utwardzona, powyżej obozu zamieniała się w rzadko uczęszczany szlak przejezdny może tylko dla wozów konnych i ciągników, ale ruch na niej był niewielki. Ślady robot wskazywały na zamiar poszerzenia jej również w dalszym odcinku i przystosowania do ruchu kołowego, prawdopodobnie w celu ułatwienia eksploatacji lasów porastających zbocza doliny.

Po wschodniej stronie drogi rósł młodnik obfitujący w grzyby, co w pewnej chwili będzie istotne, ale o tym po tym. Jak to w górach bywa, osadnictwo i życie toczy się w dolinach, a doliny przedzielone bywają pasmami wzniesień, tak też za górą na wschodzie sąsiadowaliśmy z wsią Jastrzębik położoną wzdłuż doliny Jastrzębika - potoku zasilającego Muszynkę, prawy dopływ Popradu. Złocki Potok z kolei łączył się ze Szczawnikiem już w Muszynie, niedaleko ujścia do Popradu. Na zachodzie naszymi sąsiadami byli mieszkańcy wsi o tej samej nazwie jak przepływający potok - Szczawnik, ale dzieliła nas od nich jeszcze jedna dolinka prowadząca dnem prawy, nienazwany dopływ Szczawniczka. Wszystkie te potoczki spływały z południowych i zachodnich zboczy Jaworzyny oraz Kotylniczego Wierchu, drugiego powyżej 1000 metrowego szczytu w okolicy.

Opis ten jest dość skomplikowany, ale góry mają to do siebie, że aby je opisać trzeba zajmować się również trzecim wymiarem, którego praktycznie nie znają cepry, mieszańcy dwuwymiarowych, także mazowieckich równin. Mapa obok powinna ułatwić jego śledzenie. I tu także miejsce naszego obozu zaznaczyłem trójkątem z chorągiewką.

Po raz pierwszy obóz nie był podzielony na część damską i męską. Namioty ustawione dookoła placu apelowego stanowiły jeden koedukacyjny obóz harcerski. Na środku placu został wkopany maszt flagowy, na który co rano wciągaliśmy starym zwyczajem flagę, wieczorem ją opuszczając. O ile minie pamięć nie myli, kilkanaście metrów na południe od obozu stał przydrożny krzyż. Ten znak szczególny pozwolił mi dziś, po czterdziestu latach dokładnie zlokalizować owo miejsce na mapie. Liczę jednak na pamięć koleżanek i kolegów, którzy dorzucą - być może - jakieś dodatkowe szczegóły.

Wszystko dookoła było nowością. Zupełnie inna niż w Przasnyszu struktura i barwa gleby, składającej się w większości z kamieni i czegoś w rodzaju łupka w czekoladowym kolorze. Poza tym z każdego uskoku na zboczu każdego pagórka sączyła się woda tworząc rdzawe strumyczki spływające w dół i zasilające potoki. Woda zawierała nieprawdopodobne ilości żelaza - dziś z perspektywy mojej wiedzy zawodowej mogę powiedzieć: żelaza (II), które w zetknięciu z tlenem atmosferycznym utleniało się i hydrolizowało tworząc brunatne osady wodorotlenku żelaza (III) - Fe(OH)3 - związku popularnie zwanego rdzą. Towarzyszył im siarkowodór ulatniający się w powietrze i śmierdzący zgniłymi jajami. Żelaziste wody o podobnym składzie używane były w sąsiednich uzdrowiskach. Nie mogliśmy tego pojąć, ich smak był po prostu obrzydliwy. Szybko jednak adaptowaliśmy się do zastanych warunków i z intensywnością pisaną młodości poznawaliśmy coraz to więcej niezwykłości z bliższego i dalszego otoczenia. Zupełnie inaczej wyglądały na polach uprawy. Większość z nich znajdowała się na stokach. Aby zapobiec wymywaniu stoków ziemia była obrabiana w poprzek stoku. Żniwiarki jeździły również w poprzek stoku, gdyż łatwiej było utrzymać maszynę. Nie wjeżdżało się ostro pod górę i nie było problemu z hamowaniem przy zjeżdżaniu. Siano suszono na łąkach, ale na noc zbierano je w kopki ustawiane na rusztowaniu ze ściętych młodych świerków. Miało to nawet swoją nazwę, poszukam w Kontewiczu2*).


Po polnych drogach jeździły przedziwne ciągniki konstruowane ze starych podwozi samochodowych, często był to powojenny złom z amerykańskich Willysów. Napędzane były starymi, jednocylindrowymi silnikami wysokoprężnymi, używanymi jako napęd do maszyn rolniczych - młocarni, wialni lub sieczkarni. Cechą charakterystyczną takiego pojazdu było duże, niczym nie osłonięte wirujące koło zamachowe z drugim, mniejszej średnicy kołem pasowym, służącym do przeniesienia napędu na wspomniane maszyny. Ta samodziałowa twórczość lokalnych kowali i mechaników brała się przede wszystkim z dwóch powodów. W państwie zarządzanym przez komunistów traktor był sprzętem strategicznym i kupić mogły go PGR-y lub inne marnotrawne państwowe twory. Indywidualny rolnik nie miał prawa posiadać nowego ciągnika. Dopiero w "schyłkowym Gomułce" dozwolono na odsprzedaż rolnikom starego i najczęściej całkiem zdezelowanego sprzętu. Z tego złomu tworzono w wiejskich kuźniach na powrót działające maszyny. Drugim powodem był brak specjalistycznych ciągników przystosowanych do pracy w terenie górskim.

Okolice naszego obozu usytuowane były na terenie dawnego państwa Muszyńskiego należącego przed 1770 rokiem do biskupów krakowskich. Leżą one na terenie zachodniej Łemkowszczyzny. O tym wówczas nikt nam - oczywiście - nie powiedział. Z daleka mogliśmy podziwiać połemkowskie cerkwie, ktore traktowaliśmy jako kościoły, nie wnikając w ich przynależność konfesyjną.

Warunki życia na obozie nie były zachwycające. Szwankowało zaopatrzenie, posiłki przyrządzane były z produktów nienajlepszej jakości i bywało - nie pierwszej świeżości. Pamiętam sytuację, gdy pewnego dnia jako zastępowy byłem odpowiedzialny za kuchnię. Trzeba było ugotować zupę na wywarze z kości. Kiedy któryś z instruktorów pełniący funkcję kwatermistrza zaprowadził mnie do wspominanej już piwnicy, abym je zabrał, okazało się, że większość to dolne szczęki jakichś zwierząt z upiornie sterczącymi zębami, na dodatek śmierdzące i pełne kłębiącego się robactwa. Nad tym piekielnym magazynem unosiły się roje czarnych much, sprawczyń zarobaczenia. Odmówiłem przyjęcia takiego surowca i wraz z kolegami poszliśmy do lasu naprzeciw, w którym właśnie obrodziły maślaki. Po jakieś godzinie mieliśmy już ich kilka wiader. Pozostało je umyć, oczyścić z piachu i pokroić. Zupa dała się jeść, wszyscy przeżyli, kości zakopaliśmy w pobliżu dołu na śmieci.

Komendant obozu, druh Dzięcioł przywiózł i tu swoje internacjonalistyczne pomysły, ale ponieważ większość uczestników znała je już z poprzedniego roku, nie spotkały się już tym razem z większym zainteresowaniem.

Inną akcją społeczną zaproponowaną przez komendanta zajęliśmy się z lepszym skutkiem i ochotą. Pomysł był trafiony, a i wykonanie nieskomplikowane. Jeszcze przed wyjazdem z Przasnysza poinformowano nas, aby każdy zabrał ze sobą po jednej książce, którą mógłby podarować wiejskiej bibliotece w górach. Na miejscu okazało się, że jest to biblioteka w Szczawniku. Biblioteka! Szumnie powiedziane. Był to jeden pokoik w domu należącym bodaj do sołtysa, a może do miejscowej straży ogniowej, stojący w centrum wioski, niedaleko rozstaju dróg i przystanku autobusowego. Od osoby opiekującej się tym przybytkiem kultury dostaliśmy klucz i przychodziliśmy tam przez dwa lub trzy dni, aby tchnąć nowego czytelniczego ducha w tę senną placówkę. Pomieszczenie na parterze z oknem wychodzącym na drogę było nadzwyczaj skromne. Cały księgozbiór mieścił się w jednej szafie, książki pochodziły jeszcze z lat czterdziestych i pięćdziesiątych, były zakurzone i podniszczone. Pod wodzą naszych dziewcząt (Krysia Czarzasta?) zaczęliśmy od sprzątania. Zamiataliśmy, wycieraliśmy kurze, sprawdzaliśmy stan księgozbioru z katalogiem pomieszczonym w jednej kasetce. Nasze książki okładaliśmy w szary papier i numerowaliśmy w kolejności, nie pamiętam, czy była możliwość założenia od razu kart katalogowych.

W budynku był też mały sklepik spożywczy, otwarty wtedy, gdy powinien być zamknięty, a zamknięty wtedy, kiedy chcieliśmy w nim coś kupić. Ci z nas, którzy akurat nie mieli nic do roboty, wyglądali przez okno lub odwiedzali wspomniany sklepik w poszukiwaniu lemoniady w proszku, herbatników petit - beurre po 2.10 zł za paczkę lub landrynek. Miejscowi poinformowani widać o naszym zadaniu spoglądali przychylnie nie interesując się jednak zbytnio naszą pracą. Kiedy już wszystko było odkurzone, ułożone i opisane, zaczęliśmy się rozglądać w księgozbiorze. Ten i ów znalazł dla siebie coś ciekawego, zabieraliśmy książki do obozu i czytaliśmy w chwilach wolnych. Trafiłem tam na jakąś pozycję opisującą zmagania Ślązaków w walce z germanizacją. Czynili to na różne sposoby z powstaniami włącznie, ale poczesne miejsce zajmowała satyra, zawarta w ludowej twórczości. Zapamiętałem taki śląski wierszyk:

Wlazła koza na chałupę,
Ein, zwei, drei,
pokazała Niemcom dupę,
Ein, zwei, drei,
A wy Niemcy nie żałujcie,
Ein, zwei, drei,
Kozę w dupę pocałujcie
Ein, zwei, drei.

W książce znalazłem także słowa wielu śląskich piosenek ludowych, znanych wcześniej z repertuaru zespołu "Śląsk", a także o wiele lat później spotkane w twórczości filmowej reżysera Kazimierza Kutza.

Już zachodzi czerwone słoneczko
za zielonym borem
Ubodzy powstańcy, śląscy robotnicy
idą na bój krwawy.
Na granicy Górnego Śląska
Jest tam przepaść wielka.
Tam niejedna piękna panieneczka śląska
utraciła chłopca...
(cytaty z pamięci)

Pożyczyłem też książkę o przygodach trzech muszkieterów, którą wówczas przeczytałem po raz pierwszy - i ostatni, a także kilka innych broszur na różne tematy.

W czasie trwania obozu wynajdowaliśmy sobie również inne, bardzo atrakcyjne sposoby spędzania czasu. Głównie były to piesze wycieczki po bliższej i dalszej okolicy. Teren był bardzo atrakcyjny, kusiła nas bliskość Krynicy, kurortu z przedwojenną sławą, legendami Jana Kiepury i Nikifora. Do Krynicy można było jechać autobusem i pociągiem, ale była to droga daleka i okrężna. Można było również iść piechotą przez góry i tej drogi używaliśmy najczęściej. Zaraz za drogą wiodła prostopadła do niej ścieżka na wschód. Szliśmy nią i po pokonaniu dwóch niewielkich wzgórz schodziliśmy do wsi Jastrzębik. Tu trzeba było skręcić w prawo i wiejską drogą zejść niżej na południe, aby otwarłszy furtkę w ogrodzeniu jednego z gospodarstw skierować się pod górę ku lasom porastającym kolejne wzgórza. Gospodarze nie protestowali, gdy maszerowaliśmy wzdłuż opłotków, była to widać tradycją uświęcona droga do Krynicy, tyle że ogrodzona na odcinku przechodzącym po prywatnym terenie. Pewnej uwagi wymagał miejscowy burek, który czasami będąc w złym humorze próbował nas straszyć biegnąc i ujadając za nami, ale gdy oddalił się zbytnio od swej budy, tracił animusz i z poczuciem spełnionego obowiązku niespiesznie wracał na posterunek.

Droga pod górę nie była zbyt uciążliwa, wchodziło się w piękny, świerkowy starodrzew i mrocznym tropem szło ku kolejnej dolince. W kulminacji wzniesienia ścieżka łączyła się z inną prowadzącą grzbietem aż na szczyt Szczawnej Góry, Palenicy i Bystrego Wierchu, lokalnych, ośmiusetmetrowych górek. To miejsce było zwodnicze, szczególnie, gdy szło się w odwrotnym kierunku. Ścieżka skręcała lekkim łukiem ku północy i nieuważnego piechura mogła wywieść na manowce. Aby wrócić do Jastrzębika należało wybrać lewy kierunek, wąską i niewygodną dróżkę prowadzącą w dół po wystających korzeniach. Przekonał się o tym pewnego późnego wieczora - dziś już ś+p Zdzisiek Bartosiewicz, który z młodszym bratem Wackiem pozostali w tyle i utraciwszy kontakt wzrokowy z resztą grupy poszli ku północy. Szli - jak później opowiadali - dłuższy czas wśród gęstniejącej ciemności, a gdy spodziewanej wsi nie było widać ani słychać, zawrócili do Krynicy. Stamtąd ruszyli szlakiem ponownie i dopiero za drugim razem skręcili we właściwym kierunku. Przyjęli taką taktykę, gdyż w nocy trudno było im znaleźć to niewyraźne miejsce, szczególnie w czasie marszu po raz pierwszy drogą w odwrotnym kierunku.

Do obozu wrócili dobrze po północy zdejmując kamień z serca "naczalstwu" szykującym się już do wyprawy ratunkowej. Nie obeszło się bez nagan, ale w gruncie rzeczy wszyscy byli zadowoleni ze szczęśliwego końca eskapady.

Koniec dygresji - wracajmy na szlak. Po wyjściu z lasu zbiegało się do kolejnej niewielkiej dolinki na przedmieściu Krynicy - Zawodziu i podążając wzdłuż strumyka dochodziło do szosy. Do śródmieścia trzeba było skręcić ku północy i cywilizowanym trotuarem na centralny deptak.

Kiedy pierwszy raz pojawiliśmy się na deptaku wśród odświętnie - uzdrowiskowo - odzianych kuracjuszy spacerujących i trzymających w rękach wymyślne porcelanowe kubeczki z dziobkiem, popijających "Zubera" lub "Józefa", zauważyliśmy z zażenowaniem, jak siermiężnie i biednie prezentujemy się w naszych przybrudzonych mundurkach, jakim estetycznym zgrzytem są nasze niemiłosiernie i na brązowo zabłocone trampki, sandały i łydki. Szacowne matrony spoglądały na nas z niesmakiem jak na gawiedź zakłócającą rytuał ich kroków, min i gestów, harmonię sukien, garniturów i kapeluszy. To dało nam wiele do myślenia i już następnym razem gdy wybiegaliśmy z lasu, strumyk przed Zawodziem stawał się naszą leśną umywalnią. Zdejmowaliśmy obuwie, myliśmy je w lodowatej wodzie, myliśmy również ręce i nogi, zakładaliśmy czyste skarpety, poprawialiśmy mundurowe bluzy i chusty, a grzebienie nadawały fryzurom szlachetny ład. Wkraczaliśmy na powrót do cywilizacji.







Jak dobrze nam zdobywać góry
i młodą piersią chłonąć wiatr.
Prężnymi stopy deptać chmury
i palce ranić o szczyt Tatr.
Mieć w uszach szum, strumieni śpiew,
a w żyłach roztętnioną krew.
Hejże hej, hejże ha,
żyjmy więc póki czas,
bo kto wie, bo kto wie,
kiedy znowu ujrzym was.
(cytat z pamięci)

Pewnego dnia zorganizowaliśmy długą, całodzienną wyprawę na najwyższy szczyt w okolicy - Jaworzynę Krynicką. Trasa nie była skomplikowana. Niedaleko na wschód równolegle do drogi prowadził zielony szlak turystyczny. Czekała nas okołoczterokilometrowa wędrówka. Jeśli wierzyć mapie nasza łąka znajdowała się na wysokości ok. 600 m. n.p.m., a szczyt Jaworzyny na 1114 m. Pięćset metrów różnicy wzniesień to tak, jak w Zakopanem z Kuźnic na Przełęcz Między Kopami doliną Jaworzynki. Tyle tylko, że wtedy nie miałem żadnego doświadczenia górskiego i całą drogę wspominam, jako wyjątkowo żmudną.

Mieliśmy wówczas mapy turystyczne z naniesionymi szlakami, nie było obawy zabłądzenia. Pierwszy odcinek trasy szliśmy znaną już ścieżką do Jastrzębika, aby po kilkuset metrach, koło polnego krzyża skręcić ku północy. Szlak był mało atrakcyjny widokowo, wiódł lasem. Pierwsze podejście na bezimienny wierzchołek na 834 m. wymagało sporego wysiłku. Dalsza droga była już łatwiejsza, nachylenie podejść nie było tak duże. Podchodziliśmy na Jaworzynę od południa. Od tej strony nie było żadnych obiektów turystycznych i oprócz nas nikt tamtędy nie wchodził. Na samym szczycie stała niewysoka, drewniana wieża triangulacyjna. Nie było wtedy jeszcze zbudowanej gondolowej kolejki - fot. obok. Kręciło się sporo turystów, głównie podchodzących na górę od strony schroniska na północy i dalej z Krynicy.

Ze szczytu roztaczał się rozległy widok na okoliczne, przeważnie zalesione góry. Na wschodzie widoczne były zabudowania - to Krynica prezentowała się w całej okazałości. Ponieważ w czasie górskich wejść każdy porusza się zgodnie z własnymi możliwościami fizycznymi, grupa rozciągnęła się i trwało dobrych kilkanaście minut, aż spotkaliśmy się wszyscy razem. Widok nieodległego - jak się wydawało - miasta zachęcał do dalszej wędrówki. Jednocześnie konieczność powrotu przed wieczorem skłaniała ostrożniejszych do powrotu starą trasą. Po dłuższym wahaniu podzieliliśmy się i jedni zawrócili, a drudzy - wśród których byłem i ja - zaczęli zbiegać szybko ku miastu. Niezadługo doszliśmy do wspominanego już schroniska, tu zapewne nie obeszło się bez jakichś spożywczych zakupów. O ile pamiętam, do schroniska wiodła terenowa droga, którą dowożono zaopatrzenie. Potwierdza moje przypuszczenia dokładna lektura mapy.

Czas naglił. Po chwili odpoczynku zbiegaliśmy dalej, aby mniej więcej po godzinie znaleźć się na ulicach miasta. Nie był to nasz pierwszy pobyt, szliśmy przez Krynicę nie zatrzymując się, aby w rozsądnym czasie dotrzeć na południe, na Zawodzie, skąd opisywana wcześniej ścieżka wiodła przez siodło pomiędzy Jastrzębską i Szczawną Górą do Jastrzębika.

I tu dochodzę do wniosku, że przygoda z nocnym powrotem przez las była chyba dalszym ciągiem wyprawy na Jaworzynę. Droga pod górę trwała na tyle długo, że zbrakło dnia, aby obszedłszy masyw od południa znaleźć się w obozie przed wieczorem.

Specjalną atrakcją Krynicy był okazały Dom Zdrojowy, willa Jana Kiepury i przede wszystkim Góra Parkowa, na którą już od przedwojnia prowadziła linia kolejki terenowej, podobnej jak na Gubałówkę w Zakopanem. Nie można było nie przejechać się tym środkiem transportu. Również stary Dom Zdrojowy miał swój urok i wielokrotnie zachodziliśmy do sali na parterze, w której z niewielkich kraników leciały wody mineralne z różnych źródeł. Nalewaliśmy sobie do kubeczków i z poważnymi minami staraliśmy się dotrzymać towarzystwa starszym kuracjuszom.


Na początku lat sześćdziesiątych w magazynach PZGS w Przasnyszu wynaleziono w czasie remanentów zapasy kryształkowych odbiorników radiowych "Detefon". Produkowano je zaraz po II wojnie w Zakładach Radiotechnicznych w Krakowie na podstawie jeszcze przedwojennych projektów. Wobec szybkiego rozwoju elektroniki i wytwarzaniu tanich i ogólnie dostępnych odbiorników lampowych był to towar niechodliwy i anachroniczny. Przeceniono je zatem i za zupełnie śmieszną cenę kupiłem sobie taki zestaw, co też uczynili moi szkolni koledzy Karol Jackowski i Stasiek Leliński. Urządzenia były sprawne, można było słuchać - po rozwieszeniu wysoko 30 metrowej anteny i zakopaniu uziemienia - dwóch programów Polskiego Radia, a wieczorami nawet jakichś stacji zagranicznych, głównie rosyjskich. Przed wyjazdem na obóz postanowiłem zabrać ze sobą ten zestaw, aby móc słuchać programów i przez miesiąc nie być odciętym od świata. Gdy już rozlokowaliśmy się w namiotach, rozwinąłem antenę zaczepiając z jednej strony o wysoki świerk nad potokiem, a z drugiej o namiotowy maszt. Jako uziemienie wykorzystałem jeden z dużych, metalowych "śledzi" podtrzymujących linki namiotu. Niestety, po podłączeniu instalacji i nałożeniu słuchawek na uszy nie usłyszałem sygnału z Raszyna. Warszawa oddalona o przeszło czterysta kilometrów i na dodatek skryta za jaworzyńskim łańcuchem górskim nie była słyszalna dla tak prymitywnego sprzętu. Nie znaczy to, że słuchawki pozostawały kompletnie "głuche". Radio odbierało cichutko stacje słowackie, ukraińskie, a także monotonnie powtarzany sygnał wywoławczy wygrywany na fanfarach, który z niczym mi się wtedy nie kojarzył. Osiemnaście lat później, w dobie stanu wojennego, kiedy moje zainteresowanie nasłuchem stacji zagranicznych niepomiernie wzrosło usłyszałem te same fanfary! Był to sygnał rozgłośni "Deutsche Welle", nadającej dla różnych słuchaczy zagranicznych.

Mój kryształkowy odbiornik nie przetrwał do dziś. Gdy przeprowadziłem się do Warszawy - Boże, to stało się raptem w dwa lata po opisywanych wydarzeniach - zostawiłem go w Przasnyszu i tam pewnie, normalną koleją rzeczy wylądował na śmietniku. Więcej szczęścia miał egzemplarz Karola. Zachował się, a znając moje radiotechniczne hobby Karol podarował mi go i do dziś służy jako muzealny eksponat stanowiąc wyposażenie działkowej altanki w Kamieńczyku nad Bugiem i Liwcem. Działa doskonale. Odbiera I program PR, Radio "BIS"*3, a także wieczorami Pragę Czeską, stacje litewskie i rosyjskie. Jeśli ktoś nie wierzy, niech popatrzy na fotografię.

W pobliżu, ale niżej w kierunku Muszyny rozbił obóz hufiec harcerski - o ile się nie mylę - z Jędrzejowa koło Kielc. W ramach nawiązywania kontaktów nasi sąsiedzi zostali zaproszeni na jedno z ognisk. Prezentowaliśmy nasze możliwości śpiewacze, goście usiłowali też coś przedstawić. Nie doszło jednak do bratania się, gdyż sprawiali wrażenie bardzo nieufnych. Ich instruktorzy też zachowywali się dziwnie nie pozwalając na bezpośrednie rozmowy pomiędzy nami a nimi. Skończyło się na dość sztywnej, kurtuazyjnej wizycie. Rewizyty nie było, gdyż znowu - o ile dobrze pamiętam - ich turnus skończył się i wyjechali wcześniej niż my.

Ten obóz zapisał się mi dwoma pamiętnymi i bardzo osobistymi wydarzeniami. Jednym - niemiłym - zostałem okradziony. Ktoś zabrał mi mój krzyż, odkręcił od bluzy wiszącej w namiocie na wieszaku, gdyż nie cały czas chodziliśmy w mundurach. Zginęły również krzyże i inne elementy wyposażenia moich kolegów. Poszukiwania nie dały żadnych rezultatów. Atmosfera stała się nieprzyjemna.

Milszym wydarzeniem był mój pierwszy w życiu afekt, jakim zacząłem darzyć jedną z koleżanek. Pozwalałem sobie na tajne, nocne podkładanie do jej menażki bukietów z kwiatów dzikiej róży, która porastała dookoła nasz plac apelowy. Towarzyszyłem jej w czasie wycieczek, pomagałem w rożnych pracach. Ona jednak nie odwzajemniała moich nieśmiałych karesów. Pozostało po czasie zająć się inną, wówczas jej najlepszą koleżanką. I ten wybór zaowocował długoletnim, młodzieńczym związkiem. Życie jednak rządziło się własnymi prawami. Moją żoną została w końcu zupełnie inna Ela, ale też Basia zza drugiej Świętokrzyskiej Góry (jadąc od Warszawy).

Obóz zakończył się 21 lipca. Zwinęliśmy sprzęty, zapakowaliśmy plecaki i pojechaliśmy pociągiem do Warszawy. Rano na Dworcu Głównym w czasie oczekiwania po przyjeździe na samochody do Przasnysza spotkałem jeszcze mojego wuja, Stanisława Krakowskiego jadącego dokądś w delegację, a może do syna, do Wrocławia. Rozmawiał z druhem Dzięciołem o moim sprawowaniu się na obozie. Dzięcioł nie był zadowolony z mych zdolności przywódczych, w czym przyznaję mu całkowitą rację.

Gdy po nieprzespanej nocy w pociągu, dwóch godzinach z okładem jazdy samochodami do Przasnysza myślałem, że wreszcie uda mi się pójść do domu i odpocząć, okazało się, że jedziemy na Rynek, który wówczas zwano Placem 1-go Maja. Tam zgromadzono już liczne tłumy mieszkańców, gdyż właśnie rozpoczęły się uroczystości związane z 535 - jak widać nader "okrągłą" - rocznicą otrzymania przez Przasnysz praw miejskich. Uroczystość uświetnił swoją obecnością artysta rzeźbiarz Edmund Majkowski, przasnyszanin z urodzenia. Notable wygłaszali przemówienia, długie i na temat. Odsłonięto znany nam wszystkim obelisk autorstwa wymienionego rzeźbiarza.

Staliśmy po południowej stronie rynku niewyspani, głodni i spragnieni. Uroczystość ciągnęła się w nieskończoność - tak mi się wówczas wydawało. Zapowiadano ciąg dalszy na miejskim stadionie, ale przy pierwszej nadarzającej się okazji "dałem nogę" w tzw. wówczas "tyły", czyli uliczkę obok kina i remizy strażackiej łączącą Świętomichalską z Warszawską. Poszedłem do domu.

Była to chyba jednak znacząca uroczystość. Zapisała się w miejskich annałach. Obelisk jest do dziś tematem fotografii i pocztówek, telewizyjnych filmów krajoznawczych i celem wycieczek przedszkolnej i szkolnej dziatwy. Wrósł w przasnyską rzeczywistość mimo braku urody.

________

1*) Na pewno 30 czerwca. Na podst. odnalezionego dziennika-kalendarza - rok 1963 z notatką na ten temat dot. wydarzeń sprzed roku.
2*) Waldemar Kontewicz, nauczyciel, pisarz i poeta urodzony w Nowym Sączu, związany z Warmią i Przasnyszem, obecnie mieszka i pracuje w Toronto, Canada.
3*) Ostatnio (grudzień 2004 r.) nadajnik retransmituje program I Polskiego Radia, a w czasie posiedzeń Sejmu - nadaje stamtąd transmisje.
4*)Okazuje się, że to jednak moja licentia poetica. Z rozmów z Hanią Borkowską wynika, ze nie były na obozie w Muszynie. Nocne wspomnienia mogły mi się nałożyć z innych wyjazdów szkolnych, np. wycieczek do Krakowa lub Gdańska. Wst. 17.09.2008

Fot. barwne - Fogra, odbiornik kryształkowy - autora.

Harcerstwo
Mikołajki
Rejs
Osłonino
Ostróda
Muszyna
Pasym
Poczta do autora
Powrót
Czytelnicy piszą