czerwcu roku 1960 ukończyłem Szkołę Podstawową numer 1 w Przasnyszu i po zdanych egzaminach wstępnych zostałem uczniem Liceum nr 36. W liceum nie było drużyny harcerskiej, ale jako stary obozowy wyjadacz i tym razem postanowiłem wziąć udział w letnim obozie. Dla odmiany został on zorganizowany daleko od stron rodzinnych, nad morzem, właściwie nad Zatoką Pucką. Siódmego lipca załadowaliśmy się na ciężarówki i pojechaliśmy do Płocka, droga nad morze pomyślana była jako swoista atrakcja turystyczna - rejs statkiem po Wiśle, aż do Gdańska. Samochody zawiozły nas na przystań "białej floty" u podnóża wspaniałej, płockiej skarpy. Jakiś czas oczekiwaliśmy w porannym chłodzie, aż statek dobije do portu. Rejs bowiem rozpoczynał się w Warszawie, przeszło sto kilometrów w górę Wisły, na przebycie których pracowity parowiec potrzebował całej nocy. Wkrótce przypłynął. Po chwiejnym trapie przenosiliśmy nasz dobytek: plecaki, tobołki, jakieś drobne sprzęty obozowego wyposażenia. Mieliśmy przed sobą pewnie ze 400 kilometrów żeglugi dziką i piękną, i jeszcze nie przegrodzoną we Włocławku rzeką. Po wykonaniu niezbędnych prac zaczęliśmy się instalować na pokładzie, a także zwiedzać rożne zakamarki statku. Płynęliśmy tzw. "klasą turystyczną", to znaczy nie przysługiwały nam żadne miejsca do rozlokowania się, ani do spania, oprócz pokładowych desek pod gołym niebem, schludnie zresztą utrzymanych. Mewy latały nad nami, usiłowały nurkować i łowić coś, być może ryby niewidoczne z pokładu. Statek
zaś wyglądał imponująco. Nosił jakieś dumne imię "Traugutt", lub być może
- i co gorsza - "Dzierżyński". Po obu stronach kadłuba zamontowane były
napędzające koła łopatkowe. Interesowała mnie ich wysoce zaawansowana konstrukcja.
W centralnej części umocowany był mechanizm mimośrodowy, który powodował,
że łopaty zanurzały się w toń prostopadle do jej powierzchni nie wykonując
zbędnego "kopania wody", a tylko popychając statek ku przodowi. W głębi
maszynowni ukryto parowy silnik, którego tłoki za pośrednictwem korbowodów
i wału obracały kołami. Pary dostarczał opalany węglem kocioł, a dym ulatywał
w niebo długim, blaszanym kominem.
Padły
komendy, trap z łoskotem został wciągnięty na pokład. Dwutonowa syrena
zawyła wypuszczając obłok pary. Cumy przytrzymujące statek przy nabrzeżu
zostały zrzucone z pachołków. Kapitan z wprawą wykonał manewr odejścia
od brzegu wykorzystując prąd rzeki. Łopaty miarowo uderzały o wodę, ster
wybrany "na prawo burt" spowodował szybkie odejście od nabrzeża - wykonaliśmy
zwrot pod prąd i piękne Wzgórze Tumskie z wieżami i kopułami historycznych
świątyń zostało za nami. Po obu stronach zaczęły przesuwać się brzegi rzeki
porosłe wikliną i olchą. Czasami w prześwicie dostrzegaliśmy pasące się
na łąkach krowy, jakieś zabudowania. Północny, wyniosły brzeg prezentował
się zachwycająco. Przecinały go głębokie wąwozy i parowy wyżłobione przez
większe i mniejsze rzeczki, dopływy Wisły.
Słońce
świeciło, często chowaliśmy się w cień rzucany przez nadbudówkę. Aby pasażerom
nie nudziło się zbytnio - bo obserwacja brzegów już wkrótce stawała się
zbyt monotonna - załoga uruchomiła megafon, który hałasował katując wszystkich
jakimiś zniekształconymi melodiami. W maszynowni było tak gorąco,
że obsługa podniosła klapy osłon. Obserwacja pracy parowej maszyny, która
nie była całkowicie zasłonięta, urozmaicała podróż. Podziwialiśmy mocarne
tłoczyska lśniące wypolerowanymi powierzchniami wsuwające się i wysuwające
z objęć dławic. Z niewidzialnych szczelin wydobywały się z sykiem strużki
pary, regulator obrotów Watta wirował kulami przekazując cięgłem impuls
otwierający lub przymykający dopływ pary do cylindrów.
Ale
i to znudziło się nam w końcu. Niecierpliwoć - cecha młodego wieku powodowała,
że wychodziliśmy ponownie na pokład i z utęsknieniem wypatrywaliśmy pierwszego
postoju we Włocławku.Włocławek to miasto przedwojennych westchnień mojej
mamy (miała tam narzeczonego, który zaginął we wrzesniu 1939 roku), siedziby
biskupa, neogotyckiej katedry i celulozy, z której "Pamiątkę..." wałkowaliśmy
na lekcjach Polskiego do upadłego.
Jako
i po dwóch, czy trzech godzinach na przeciwległym płockiego, południowym
brzegu ukazały się zarysy miasta. To był Włocławek.
We
Włocławku postój nie trwał zbyt długo. Nie zachowały się w mej pamięci
żadne obrazy, prawdopodobnie nie wychodziliśmy w ogóle na ląd, a jeżeli,
to na bardzo krótko. W dalszą drogę do Torunia
wyruszyliśmy
już pod południe. Tu na pewno wysiedliśmy do miasta. Statek zatrzymał się
przy Bulwarze Filadelfijskim (cóż za wspaniała nazwa!), a my przez jedną
z bram w murach poszliśmy na Stare Miasto. Do dziś pamiętam to wrażenie,
jakie wywarł na mnie historyczny Toruń. Stary, piękny ratusz, ogromne kościoły,
piękne uliczki i kamienice. Na placu pod pomnikiem Kopernika rozłożył się
kiermasz książek. Miłe panie zachęcały do kupna. Można było również zagrać
na loterii książkowej. Spróbowałem, a po trzech pustych losach ekspedientka
zaproponowała mi nagrodę pocieszenia w postaci opasłego skryptu dla studentów
polonistyki miejscowego Uniwersytetu.Jego treść - o ile dobrze pamiętam
- dotyczyła zjawisk w XVII czy XVIII -wiecznej literaturze polskiej. Aby
obniżyć koszty wydania skrypt był nie rozcięty. Nie bardzo wiedząc, co
z nim począć, chodziłem uliczkami liżąc lody i zadzierając co chwila głowę
ku górze - tyle było do podziwiania.
Czas
biegł szybko, częto spoglądałem na mój nowy, radziecki zegarek "Kama".
Dostałem go od rodziców w nagrodę za pomyślnie zdane egzaminy wstępne do
liceum. Trzeba było wracać na statek. Przed nami pozostał najdłuższy odcinek
podróży. Mijaliśmy Fordon, gdzie Wisła skręca ku północy. Przepływaliśmy
pod ogromnymi przęsłami mostów, po których jechały różne pojazdy, czasem
przechodzili piesi. Dzień miał się ku końcowi, słońce chowało się powoli
za horyzont. Jeszcze przed nocą minęliśmy Grudziądz z jego spichrzami i
kamienicami pobudowanymi tak, że wyglądały jakby wyrastały wprost z nurtu
rzeki. Załoga rozpoczęła przygotowania do nocy. Zapalono światła pozycyjne.
Tor wodny na rzece oznaczony był tyczkami, ale na noc czyjeś niewidzialne
ręce zawieszały na nich naftowe latarnie świecące kolorowymi światłami.
Rzeka żyła jeszcze wtedy, stanowiła ważną drogę wodną wykorzystywaną do
transportu. Wożono kruszywo, towary masowe, po Wiśle kursowały statki pasażerskie
o zasięgu lokalnym i długodystansowym - takim jak nasz.
Aby
uchronić młodych pasażerów od chłodu nocy i ewentualnego deszczu, nad pokładem
rozpięto brezentowy dach, a po bokach płachty zamieniające pokład w obszerny
namiot oświetlony mdłym światłem żarówek. Mniej wytrzymali ułożyli się
już na przeraźliwie twardej podłodze podściełając sobie rozrolowane koce.
Nie na wiele się to przydawało. Deski nadal uwierały. Poza tym ciągły szum
parowej maszyny nie pozwalał zasnąć. Snułem się po pokładzie z dziobu na
rufę i z powrotem. W pewnej chwili zauważyłem dziwne zachowanie jednego
z młodszych kolegów - M. Sprawiał wrażenie śpiącego mimo otwartych oczu.
Szedł ku rufie mamrocząc, że już wysiada, że jego mama czeka na niego i
nie na żarty zaczął wspinać się na reling, aby wyjść poza. Czym mogłaby
się skończyć taka "wysiadka" nocą na środku Wisły - nietrudno sobie wyobrazić.
Z
pomocą jednego z chłopców chwyciliśmy go za "fraki" i - mimo oporów
- ściągnęliśmy z powrotem. Zaprowadziliśmy na miejsce, gdzie większość
już spała pokotem i ułożyliśmy obok. Zasnął. Sam również położyłem się
w pobliżu i mimo niewygody zapadłem w płytki, nerwowy sen.
Obudził
mnie przenikliwy ziąb i ból kości. Przez kilka sekund nie wiedziałem co
się dzieje i gdzie się znajduję. Świadomość wróciła po chwili. Rozglądałem
się dookoła - nad rzeką snuły się mgły zakrywając również brzegi. Było
już widno, na wodzie pływało mnóstwo ptactwa inne unosiły się w powietrzu.
Łopaty kół równomiernie chlapały o wodę. Powoli budzili się i inni. Pytali
- "Gdzie jesteśmy?" Ktoś krzyknął: "Dopływamy do Tczewa". Zaiste, przed
nami majaczył już piękny, kratownicowy, tczewski most z charakterystycznymi
wieżycami na przyczółkach i jednym dobudowanym prowizorycznie przęśle w
miejsce wysadzonego w czasie II wojny. Jak na każdym moście dostrzegłem
dwa niebiesko - białe romby, znaki żeglugowe wskazujące przejście toru
wodnego. Kapitan pewną ręką prowadził statek pomiędzy filary. Do
Gdańska było jeszcze kilkadziesiąt kilometrów, ale wszystkim udzieliły
się już emocje, że dopływamy, że w końcu zejdziemy na stały ląd. Głód dawał
się we znaki. Wyciągaliśmy jakieś pozostałości domowych wałówek, popijaliśmy
oranżadą z butelek zamkniętych na porcelanowe korki i druciane zatrzaski.
Co przezorniejsi dobierali się także do kupionych w Toruniu pierników,
przede wszystkim posypywanych mąką, najtańszych "Katarzynek".
Nie
znałem wówczas dróg wodnych w okolicy Gdańska i nie potrafię odtworzyć
dokładnie trasy, jaką wpłynęliśmy do portu. Musiała to być jednak droga
przez śluzę w Przegalinie i dalej na zachód Martwą Wisłą przez Sobieszewo,
Górki Wschodnie i Zachodnie. Tam zapewne minęliśmy Wisłę Śmiałą, która
w 1840 roku w czasie ogromnej powodzi przerwała Wyspę Sobieszewską i dała
upust swej potędze kierując wody do Zatoki przez środek wsi. Dzisiejszy
przekop Wisły od Przegaliny do morza Niemcy ukończyli w roku 1895.
Dopływaliśmy
do portu "białej floty" na Motławie. Zbieraliśmy rzeczy, rolowaliśmy koce,
szykowaliśmy się do krótkiej wędrówki na dworzec kolejki, aby udać się
w dalszą drogę.
|