Od autora Postanowiłem spisać swoje wspomnienia po tym, jak w styczniu 2002 roku na spotkaniu warszawskiego środowiska Towarzystwa Przyjaciół Ziemi Przasnyskiej pan inż. Witold Deptała poinformował, że w Przasnyszu powstał komitet obchodów 85 - lecia harcerstwa w naszym rodzinnym mieście. Postanowiono przygotować monografię, która zostanie zaprezentowana w czasie obchodów uroczystości w czerwcu 2002 roku. Wspomnienia dotyczące okresu 1956 - 1963 sa osobistym obrazem utrwalonym w pamięci i pragnąłbym, aby stały się moim skromnym wkładem do całości przedsięwzięcia. Adam
Myśliński, Warszawa 2002
W dniach 8 i 9 czerwca 2002 roku uroczyście obchodzono jubileusz. Drugi dzień Zjazdu - przygotowania do ogniska na terenie nadleśnictwa w Przejmach koło Przasnysza. (fot.
Mariusz Bondarczuk)
Warszawa
- lipiec 2002.
Tradycje
rodzinne
Mama
lubiła śpiewać.
Jej codziennym, domowym pracom towarzyszyły między innymi harcerskie
piosenki,
które siłą rzeczy znałem od dzieciństwa. Wśród nich tę najpiękniejszą i
w pełnej wersji tekstowej:
[Jak się okazuje, jest jeszcze pełniejsza wersja. O niej i o autorze utworu - kliknij tutaj. A.M. luty.2003 ] Po II wojnie również moi starsi bracia cioteczni - Andrzej i Hubert Krakowscy - biorąc udział w zajęciach harcerskich paradowali w mundurach i z odznakami dając mi dobry przykład. W siedem lat później wstąpiłem do drużyny harcerskiej. Z owego czasu pamiętam pewien jesienny wieczór, kiedy z ulicy usłyszałem donośny dźwięk werbla. Podbiegłem do okna i w słabym świetle latarni na rogu ul. Kilińskiego ujrzałem dużą grupę harcerzy maszerujących w rytm jego uderzeń. Kolejne czwórki wyłaniały się z mroku wieczora i skręcały w lewo ku wejściu szkoły niknąc w ciemności (oba budynki Liceum i Szkoły Podstawowej nr 2 nie były jeszcze połączone salą gimnastyczną i na boisko można było się również dostać od ul. Kilińskiego). Pomimo powojennych nacisków władz Związek Harcerstwa Polskiego nie przekształcił się od razu w organizację typu pionierskiego i dopiero w 1950 roku został rozwiązany. W jego miejsce powstała Organizacja Harcerska Związku Młodzieży Polskiej. Zakazano noszenia lilijki i krzyża harcerskiego, pozostała obowiązkowo czerwona chusta, którą - na wzór sowieckich pionierów - nakazywano nosić nawet do cywilnego ubrania. Wtedy
właśnie
od wspomnianych braci dostałem harcerską lilijkę i z dumą przyczepiłem
sobie do czapki. Pewnego dnia, gdy przechodziłem koło szkoły, a byłem
już
uczniem pierwszej klasy, zostałem zaczepiony przez jakiegoś starszego
kolegę,
który w formie nie znoszącej sprzeciwu zwrócił mi uwagę, że lilijka nie
jest już odznaką harcerską i noszenie jej jest zabronione. Niezrażony
odpowiedziałem,
że najwyżej przekręcę ją sobie odwrotnie i będzie to kotwica, ale jej
nie
zdejmę. Tak się rozstaliśmy.
Październikowa odwilż i jej następstwa Po październiku 1956 przy dużym udziale przedwojennych instruktorów harcerskich. ZHP został reaktywowany na tzw. Zjeździe Łódzkim. Przywrócono - niestety zmienioną - rotę starego przyrzeczenia harcerskiego: "Mam szczerą wolę całym życiem pełnić służbę Polsce Ludowej, walczyć o prawdę i sprawiedliwość społeczną, nieść chętnie pomoc każdemu człowiekowi, być posłusznym prawu harcerskiemu." Ówczesna
sytuacja
polityczna nie pozwoliła na zapisanie w treści roty "służby Bogu i
Ojczyźnie".
Przywrócono również Prawo Harcerskie, którego dziesięć punktów brzmiało:
Pobrzmiewały
w nim różne "dobra społeczne", ale przecież była "Polska" bez
przymiotników,
był "Zawisza", nie było miłości do Związku Radzieckiego.
"Nastąpiły... korzystne zmiany w harcerstwie. Organizacją przestał kierować ZMP, kierownictwo przejęły Komendy Chorągwi i komendanci ZHP. ... Postanowiono zmienić formy i metody pracy i oprzeć się na wzorach skautingu. Ożywiła się praca w harcerstwie, gdy ... obowiązki społecznego - tj. nieetatowego drużynowego powierzono Danielowi Włodarczykowi. Szczep liczył 120 harcerzy oraz 6 zastępów zuchów." Byłem jednym z nich. Nasza drużyna otrzymała numer 37 i imię Ludwika Waryńskiego.
Nie wszystko jednak zmieniało się samo, za jednym zamachem i bez zgrzytów, jak można poczytać we wspomnieniach pisanych najczęściej post factum. W roku 2004 w ręce Mariusza Bondarczuka wpadł tekst wydrukowany wówczas w jakiejś broszurze lub czasopiśmie. Trudno tu dzisiaj dociec, na ile jest on prawdziwym listem przasnyskiego nauczyciela, a na ile redakcja wykorzystała imię i inicjał dla własnych, propagandowych celów.
Całość nabiera dodatkowega smaku w aspekcie dzisiejszych (maj 2005) zjawisk zachodzących w Rosji. Wstępuję do harcerstwa W wyniku zmian, jakie zachodziły w kraju, a także po rozmowach rodziców z panią Heleną Zdanowską, nauczycielką, przedwojenną instruktorką w stopniu harcmistrza - przyjaciółką mojej Mamy, dostałem pozwolenie i zgłosiłem akces do drużyny. Po krótkim szkoleniu została zorganizowana uroczystość przysięgi dla nowoprzyjętych i starszych harcerzy. Dnia 22 czerwca 1957 roku w godzinach popołudniowych członkowie drużyn obu przasnyskich szkół podstawowych ustawieni w szyku zwartym na szkolnym boisku powtarzali za harcmistrz Heleną Zdanowską: "Mam szczerą wolę całym życiem...". Nie
wszyscy
kandydaci na harcerzy zdążyli w tak krótkim czasie opanować tekst
przysięgi,
słowa plątały się, głosy łamały się z emocji. Wzruszenie udzieliło się
również obecnym dorosłym: nauczycielom, rodzicom. Z innych obecnych
pamiętam
jeszcze chyba druha Mydło, druhnę hufcową, której nazwiska nie pomnę, a
której podpis w cytowanej Książeczce można próbować odcyfrować jako
"Nost..,
Nast..."? (dh Cecylia Nastańska - A.M. - 01.2004)
Jednocześnie
z reaktywowaniem ZHP pojawiły się w kioskach nowe tytuły prasy
harcerskiej.
Był to tygodnik "Na Przełaj" i ukazująca się na początku
dwukrotnie*)
- we wtorki i piątki, a od 1974 roku
trzykrotnie w tygodniu **) - we wtorki, czwartki i soboty - gazeta
"Świat
Młodych". Fotografia na okładce pierwszego numeru "Na Przełaj"
ukazywała
harcerza grającego na fanfarze na platformie drewnianej wieży
strażniczej.
Stałem się zagorzałym czytelnikiem obu czasopism. "Świat Młodych"
towarzyszył
mi przez długie lata w letnich, wakacyjnych zabawach, również poza
strukturami
harcerskimi. Redakcja propagowała bowiem sposoby pożytecznego i
przyjemnego
spędzania wolnego czasu w mieście wśród tych, którzy nie mogli sobie
pozwolić
na wakacyjny wyjazd poza miejsce zamieszkania. Ta akcja nosiła nazwę
"Wesołych
Trampów Podwórek". Wielokrotnie kontaktowałem się z redakcją opisując
zabawy
i przygody jakie przeżywaliśmy razem z kolegami. W nagrodę i dla
zachęty
przysyłano nam rozliczne broszury poszerzające i uatrakcyjniające swoją
treścią nasze własne poczynania. Prowadziliśmy kronikę działań
ilustrowaną
rysunkami i fotografiami. Kronika nie zachowała się, ale niektóre ze
zdjęć
mam w domowym archiwum. Trochę o mundurze Przy okazji postaram się opisać ówczesny mundur harcerski, który w zasadzie nie zmienił się wiele po dziś dzień, ale w szczegółach były różnice. Mundur miał tradycyjny kolor khaki. Chłopcy nosili bluzę uszytą z czegoś w rodzaju drelichu, z tym, że nie był on tak gruby, jak drelich na ubrania robocze. Z tego samego materiału uszyte były krótkie spodnie. szykiem było nosić spodnie z krótkimi nogawkami, praktycznie były to minispodnie używając analogii z współczesną damską garderobą. Bluza miała naszyte dwie kieszenie z klapkami zapinanymi na guziki. Przez podobieństwo do wojskowych były metalowe, a ich "główki" zdobił wizerunek lilijki. Mój pierwszy mundurek pochodził jednak jeszcze ze "stalinowskich" zapasów. Guziki przy tym mundurze nie były ozdobione żadnym emblematem. Bluza miała wszyte naramienniki, również przypinane na guziki. Na naramiennikach przyszywało się metalowe cyfry informujące o przynależności do drużyny. W naszym przypadku było to 37. Od lewego naramiennika do lewej kieszonki zwisał sznur harcerski przewiązany w połowie w specjalny węzeł. Na końcu sznura przyczepiony był gwizdek, najczęściej dwutonowy. Gwizdek był schowany w kieszonce. Umożliwiał podawanie sygnałów na zbiórki i w innych przewidzianych regulaminem okolicznościach. Sznury miały różne kolory. Kolor informował o pełnionej funkcji. I tak zwykły harcerz nosił sznur szary, zastępowy sznur brązowy, przyboczny (drużynowego) sznur zielony, a drużynowy sznur granatowy. O ile dobrze pamiętam, czerwony sznur był oznaką hufcowego. Były jeszcze sznury srebrne i złote, ale nie potrafię już wymienić funkcji, którym zostały przypisane. Pewnie dowódcy chorągwi i naczelnikowi harcerstwa, ale tego mogę się tylko domyślać. Na lewej piersi, nad kieszonką bluzy przykręcany był do munduru krzyż harcerski. Piszę przykręcany, gdyż ówczesne odznaczenie, wytwarzane przez Mennicę Państwową i jako takie podlegające ścisłemu zarachowaniu, miało od tyłu przylutowaną śrubkę z nakrętką, co gwarantowało pewne mocowanie do tkaniny. Każdy egzemplarz miał wybity numer seryjny. Mój krzyż, który niestety nie zachował się, gdyż skradziono mi go pięć lat później podczas jednego z obozów, nosił numer seryjny XVII 769. Okazuje
się,
że dziewczęta nosiły krzyże przypinane na rodzaj agrafki. Trzymały się
munduru mniej trwale, ale jednocześnie nie niszczyły go tak jak męska
śrubka
z nakrętką. Harcerz oznaczał się przynależnością do swojej chorągwi nosząc nad łokciem na lewym rękawie jej herb. Herby były wykonywane jako filcowe plakietki, na których techniką druku naniesione były herby województw - u nas Mazowsza: piastowski orzeł na czerwonym tle. Pod herbem przyszyta była baretka z nazwą miejscowości stacjonowania hufca - u nas Przasnysz. Rękaw na prawej ręce służył do umieszczania oznak "sprawności", to jest umiejętności sprawdzenia się w różnych sytuacjach, potwierdzonych specjalnym egzaminem. Oznaki te były okrągłymi naszywkami, na których wyhaftowane były różne symboliczne znaki informujące o sprawnościach. Bluzę nosiło się wpuszczoną w spodnie. Chłopcy nosili krótkie spodenki w tym samym kolorze co bluza. Przepasani byli skórzanym paskiem z okrągłą klamrą. W latach pięćdziesiątych była to jeszcze klamra z "remanentów" ozdobiona socjalistycznym emblematem - kołem zębatym w połowie, a w połowie wieńcem z kłosów. Na obwodzie wypisane było hasło "Czuwaj". Z koła wystawały dwie flagi, w domyśle biało-czerwona i za nią czerwona - a jakże. Zatem typowy socrealistyczny emblemat owych czasów. Później w miarę możliwości produkcyjnych pojawiły się klamry z lilijką już nieco innej konstrukcji ułatwiającej zapinanie i odpinanie. Na nogach nosiło się dowolne obuwie letnie, najczęściej były to tzw. "trampki" - popularne, gumowo - tekstylne obuwie sportowe. Do fasonu należało noszenie grubych skarpet - podkolanówek, na dodatek wymyślnie wywijanych pod kolanem. Kiedy pogoda była niesprzyjająca, można było nosić do bluzy długie, cywilne spodnie, najczęściej w kolorze granatu. Były one jednocześnie elementem stroju szkolnego, co obniżało koszty wyekwipowania młodego harcerza w te trudne, powojenne czasy. Głowa harcerza przykryta była czapką rogatywką z daszkiem. Z przodu czapki, na górze rogu przypięta była lilijka. Nad daszkiem czapka miała wąski, skórzany pasek zapięty na sprzączkę i umocowany po dwóch bokach na dwóch metalowych guzikach. Pasek wędrował pod brodę, gdy posiadacz pełnił jakąś służbę. Dodawało to powagi i dostojeństwa młodemu służbiście. Wyróżnienie to było chętnie przez wszystkich stosowane. Gorzej z samą czapką, która dość ciężka i gorąca bywała utrapieniem w skwarne dni lata, kiedy przemierzaliśmy kilometry polnych i leśnych dróg w czasach obozów. Czapki wędrowały wtedy złożone pod lewy naramiennik, co było naganne z punktu widzenia instruktorów i spotykało się z ich negatywnymi reakcjami. Niektórzy z chłopców nosili furażerki, ale nie przyjęły się one szerzej. Natomiast czasy wszelakiej maści beretów nadeszły dopiero z dziesięć lat później. Opis umundurowania nie byłby kompletny, gdybym nie wspomniał o dziewczęcych mundurkach, fartuszkach. Różniły się one przede wszystkim kolorem - były szare. Nie jestem znawcą damskiej mody, nie powiem, czy były eleganckie czy nie, ale mam wrażenie, że dziewczęta nosiły je bardzo niechętnie. Ten mundur był rodzajem sukienki - fartucha za kolano, rozpinanej od przodu na całej długości. Konstrukcja góry nie odbiegała od fasonu męskiej bluzy, natomiast część dolna wyposażona była dodatkowo w dwie naszyte kieszenie zapinane na klapki z guzikami. I ten mundur - sukienka był przepasany skórzanym paskiem. Co dziewczęta nosiły na głowach - chyba właśnie berety, a może również czapki? Dziś już nie pamiętam. Pierwszy biwak Drużynowym
naszej drużyny został Daniel Włodarczyk, młody chłopak sprawiający
wrażenie
"nie umiejącego usiedzieć chwili w jednym miejscu". Nie długo też
trwało
i za parę dni wyjeżdżaliśmy na pierwszy biwak koło leśniczówki Uścianek
w pobliżu Jednorożca.
Powoli jechaliśmy najpierw Błoniem, za chwilę nieco szybciej, gdyż wóz toczył się sam po spadku ulicy ku mostowi na Węgierce, potem znowu wolniej Makowską i Ostrołęcką trzęsąc się na kocich łbach. Koło cmentarza skręciliśmy ku Bartnikom. Tu konie ruszyły stępa, gdyż szosa Baranowska miała już smołowaną nawierzchnię, a jazda po niej nie była tak męcząca i dla ludzi i dla koni. W Bartnikach tempo znowu osłabło - skręciliśmy w gościniec do Szli. Jechaliśmy polną, ale szeroką i uczęszczaną drogę na Kurpie. Po jakimś czasie mijane sosnowe lasy przerzedziły się, wóz jechał pustymi polami na skraju których po lewej ukazał się wiatrak. Po prawej, w dole widzieliśmy zarys kościelnej wieży i okazałego budynku szkolnego. Dojeżdżaliśmy do Jednorożca. Była to duża wieś na rozstaju dróg, wówczas chyba bez prądu elektrycznego, bez utwardzonych nawierzchni. Konie ciągnące wóz podnosiły tumany kurzu. Spod kopyt z donośnym krzykiem uciekały chodzące po drodze gęsi. Aby zaprezentować się z najlepszej strony głośno zaczęliśmy śpiewać jakieś piosenki. Ich dźwięki niosły się po wsi wywołując sensację. Za wozem biegły dzieci wykrzykując "Harcerze, harcerze!". Gospodynie wychodziły na przyzbę z tym, co akurat w czasie domowych zajęć trzymały w rękach i odprowadzały nas zdziwionym wzrokiem. Po dojechaniu do skrzyżowania woźnica skręcił w lewo, w kierunku Chorzel, ale niedługo jechaliśmy tą drogą. Jeszcze zanim minęliśmy ostatnie chałupy ponownie skręcił w lewo. Wąską, leśną drogą zmierzaliśmy do celu naszej podróży. Po kilometrze, może dwu, między drzewami po lewej stronie drogi mignęły zabudowania leśniczówki. Konie stanęły. Wysiadaliśmy rozprostowując zdrętwiałe nogi. Druh Włodarczyk skierował się ku zabudowaniom, skąd naprzeciw wyszedł leśniczy zaniepokojony ujadaniem psów. Wrócili razem. Leśniczy wskazał nam najdogodniejsze jego zdaniem miejsce na rozbicie namiotów. Wyładowywaliśmy przywiezione sprzęty i kiedy wóz był już pusty, a woźnica umówiwszy się na powrót za kilka dni odjechał, poczułem, że mosty zostały spalone i nie ma odwrotu. Trzeba będzie stawić czoła nieznanemu. Naszym miejscem był skraj lasu przy drodze, która ginęła gdzieś za zakrętem. Na północ ciągnęły się pola, a na horyzoncie majaczyła linia drzew sugerująca dolinę jakiejś rzeczki lub strumyka. Zaczęliśmy rozstawiać namioty przywiezione ze sobą, dobierać się w czteroosobowe grupy do każdego z nich. Namioty były niewielkie, w kolorze khaki, typowe "psie budki" rozpięte na dwóch masztach. Wejść do środka można było tylko na czworakach, swój niewielki dobytek trzeba było umieścić "w głowach", aby służył nocą również jako poduszka do spania. Namioty nie miały podłóg. Wprost na ziemi należało przygotować posłania z tego co było pod ręką, a co las dawał w obfitości: suchych gałązek, trawy i liści. Przykrywaliśmy to czymś w rodzaju płachty brezentowej, zwanej z ruska pałatką. Następnym
ważnym zadaniem była budowa kuchni. Przywieźliśmy ze sobą żeliwne płyty
kuchenne z okrągłymi otworami na garnki, jakąś rurę od piecyka -"kozy",
kilka cegieł. Starsi koledzy wykopali niewielki rów, który z wierzchu
przykryli
tymi płytami. Na jednym końcu umieścili komin z rury. Z drugiej strony
było miejsce, gdzie można było usiąść spuszczając nogi do dołu i
dokładać
drewna do ognia pod blachą. Ten prosty zestaw działał doskonale i po
godzinie wokół kuchni zaczęły rozchodzić się
smakowite zapachy obozowej zupy.
Wodę czerpaliśmy ze studni leśniczego, tam też myliśmy się i zmywaliśmy menażki. Woda była zimna, tłuszcz nie chciał schodzić, trzeba było wycierać brudne naczynia suchym piaskiem, a dopiero potem płukać wodą. Efekt nie był gorszy niż po dzisiejszych płynach czy proszkach, których wtedy przecież nie było. Po obiedzie druh Włodarczyk zarządził wyprawę na północ w kierunku intrygującej nas już od rana linii drzew. Nie czuliśmy się w obcym terenie zbyt pewnie, garnęliśmy się do druha jak kurczęta do kwoki. Szliśmy i naszym oczom ukazały się mostek, a dalej zabudowania jakiegoś przysiółka. Dziś studiując dokładną mapę ówczesnego powiatu przasnyskiego wydaje mi się, że była to wieś Ulatowo - Słabogóra, a rzeczka to rozwidlona w tym miejscu Ulatówka, prawy dopływ Orzyca, opływający wioskę od południa i północy. I tu również siedzący na przyzbie staruszek powitał nas radośnie wypowiadanymi słowami "harcerze, harcerze" i przywołał wnuka, który bawił się gdzieś za domem. Chłopczyk przybiegł pędem, a gdy zobaczył nieznane mu dzieci ubrane w nowe mundury, cofnął się z zakłopotaniem nie spodziewając się obcych. Zadziwiła
nas bieda, jaka wyzierała zewsząd. Dzieci bawiące się na drodze były
bose,
ubrane w jakieś stare, postrzępione, za duże dla nich koszuliny i
kapoty.
Ich buzie i ręce szare od brudu sprawiały wrażenie nigdy niemytych.
Włosy
- potargane i pozlepiane - wyglądały, jakby nie zaznały mydła, wody i
grzebienia.
Z nosów wisiały "gile" ocierane od czasu do czasu wierzchem dłoni lub
rękawem.
Dzieci stały milczące i speszone, my też nie wiedzieliśmy jak się
zachować.
Trwało to wszystko chwilę, nim poszliśmy dalej ponaglani przez swego
opiekuna,
a one długo jeszcze patrzyły za nami jak za przybyszami nie z tego
świata.
Do obozu wróciliśmy pod wieczór. Pełni wrażeń nie odstępowaliśmy druha na krok, co doprowadziło w końcu do śmiesznej sytuacji - nie mógł nawet udać się w spokoju "na stronę". Bardzo głodni zjedliśmy jeszcze resztki jakichś domowych wiktuałów przezornie wetkniętych przymusem do plecaków przez nasze mamy. Starsi koledzy przygotowali ognisko. Ogień raźnie strzelał do góry, wszyscy poczęli się skupiać w jego pobliżu, zrobiło się cieplej. Dzień miał się ku końcowi, las posępniał i cichł. Ciemność ogarniała drzewa i namioty. Siedzieliśmy twarzami do ognia, a za plecami mieliśmy czarny, coraz bardziej tajemniczy i przerażający nas las. Aby "maluchów" nastraszyć jeszcze bardziej starsi koledzy zaczynali szeptać o jakichś tajemniczych postaciach z wielkimi nożami skradających się zmierzchem ku obozowi. Kiedy jednak któryś z mniej odpornych zaczął pochlipywać ze strachu, dali spokój i po kilku jeszcze piosenkach zarządzono capstrzyk. * Na drugi dzień, po źle przespanej nocy - bo w namiotach było ciasno, twardo i duszno; jedni spali spokojnie, drudzy rzucali się po całym namiocie, inni chrapali, niektórzy mówili przez sen - wstaliśmy i w mieszanych nastrojach przygotowywaliśmy się do apelu, śniadania i zajęć. O ile pamiętam, pogoda dopisywała, nie było więc tej największej zmory biwakowego życia - siąpiącego deszczu - kiedy zdezelowane namioty przeciekają, ubrania przylepiają się do pleców, mokre drewno nie chce się palić, a żołądek burczy upominając się o swoje. Słońce wstało, świeciło i grzało, na kuchni gotowała się kawa, a służba kuchenna kroiła chleb w kromki smarując je margaryną i marmoladą z dużych, drewnianych skrzynek. Ta marmolada oprócz sztucznego miodu z papierowych, parafinowanych kubków była największym przysmakiem obozowym. Dawano jej nam ile kto chciał, pewnie była tania, a smakowała wybornie. Dawała się kroić w kostki i posypana cukrem zastępowała słodycze, których wtedy nie było za wiele. Po śniadaniu poszliśmy na zajęcia. Dziś już nie pamiętam, jaki miały przebieg. Ich uwieńczeniem miał być tzw. bieg na stopień młodzika, pierwszy stopień harcerski upoważniający do noszenia krzyża przy mundurze. Jednym z elementów sprawdzianu było wiązanie węzłów. Znaliśmy ich kilka; płaski, babski - czyli po prostu supeł, ósemka, ratowniczy, skrót strażacki... kilka z nich potrafię zawiązać i dziś, chociaż okazji do wiązania nie jest wiele. Pamiętam, że Jeden z kolegów, Tomek N., miał dużo trudności z zawiązaniem węzła płaskiego na jednym kawałku liny. Jakoś nie przyszło mu do głowy, że można ze sobą związać dwa końce. Egzamin odbywał się indywidualnie w niewielkim zagajniku śród zielonej trawy. Druh Włodarczyk wzywał delikwentów według listy i zadawał pytania z kolejnych dziedzin harcerskiego wtajemniczenia. Były pytania z tzw. samarytanki, czyli ratownictwa medycznego. Poznaliśmy podstawy topografii, rozpoznawanie stron świata w nieznanym terenie, zasady marszu na azymut z busolą. Poznawaliśmy również alfabet Morse'a. Jak widać zagadnień było sporo i opanowanie ich w tak krótkim czasie było sztuką nielada. Ale z drugiej strony dziesięcioletni człowiek chłonie wiedzę jak gąbka i na tej zasadzie chłonęliśmy ją z dobrym skutkiem. .- /-../.-/- -//- -/-.--/.../.-../../-./.../-.-/../ Udało mi się dosłużyć stopnia "młodzika" już na opisywanym biwaku, a potwierdzenie tego zostało zapisane w rozkazie nr 2/7 w roku 1957. Atrakcją biwaku była linowa zjeżdżalnia, którą starsi chłopcy urządzili pod sosną. Któryś z nich wdrapał się kilka metrów nad ziemię i przywiązał do drzewa jeden koniec liny. Drugi koniec był napinany przez kilku silniejszych chłopców na dole. Lina biegła ukośnie do ziemi. Żądny wrażeń wchodził na drzewo i owinąwszy linę ścierką aby nie poparzyć rąk, chwytał ją w dłonie, poczym zjeżdżał na ziemię jakby kolejką linową. Zabawa wywołała entuzjazm. Chętnych było wielu. Każdemu zjazdowi towarzyszyły gromkie okrzyki zgromadzonych harcerzy. Po pewnym czasie przyszedł również druh Włodarczyk zobaczyć, co też tam się dzieje. Ponieważ - jak się okazało - lubił różne niekonwencjonalne zajęcia, postanowił zażyć zjazdu osobiście. Wszedł na drzewo, schwycił linę, grupa "naciągaczy" przyłożyła się solidniej - był to przecież bardziej rosły podróżnik - i pojechał w dół. Nie wiadomo czy z powodu przetarcia, czy też nadmiernego obciążenia lina pękła z trzaskiem, a druh poleciał ku ziemi jak kamień. Czasu było zbyt mało aby zdążył nawet wyprostować nogi i z impetem wylądował na siedzeniu. Nie był to może groźny upadek, może z dwóch, może z czterech metrów, ale do dziś pamiętam tąpnięcie podobne do wydawanego przez upadający ciężki worek i twarz Włodarczyka, która w ułamku sekundy stała się blada jak papier, a włosy stanęły mu na głowie dęba. Dzięki Bogu nic się nie stało. Poobijał się pewnie, ale dla zadania szyku nie dał zbyt wiele po sobie poznać. Chłopcy rzucili się, mu na pomóc. Wstał jednak i chwiejnym krokiem poszedł do namiotu. Miał widać "więcej szczęścia niż..." jak mówi przysłowie. Dokładnie już dziś nie pamiętam, ile dni trwał biwak. Po konsultacji z innymi uczestnikami wydaje mi się, że tylko cztery. Tylko cztery dni, a tkwiące w pamięci przez czterdzieści pięć lat.
Tego
samego lata po naszym powrocie z Uścianka główna grupa nieco starszych
harcerzy wyjechała na prawie całomiesięczny obóz w Muszakach. Mnie -
jako
całkiem młodemu i pełnemu wrażeń z biwaku - rodzice nie pozwolili już
na
drugą eskapadę tych samych wakacji. Poza tym miałem już chyba dosyć jak
na początek.
Z
moich rówieśników pojechał do Muszak chyba tylko - nie żyjący już dziś - Zdzisiek
Bartosiewicz. Dokładnie już nie pamiętam, ale chyba z obozu przywiózł swój
pseudonim "Świca". Na wielu ogniskach wykonywał bowiem skecz pt. "Rodzina
Krzywoustych", którzy to Krzywouści wieczorem usiłowali zgasić świecę i ze względu na
krzywe usta dmuchali w różne strony, a świeca się dalej paliła.
I tak czytając powyższy akapit po raz - powiedzmy - 125-ty, przypomniałem sobie powitalne ognisko, jakie zostało zorganizowane wieczorem 25 sierpnia 1957 roku w parku miejskim, na tzw. Kępie - wyspie pośrodku zalewu na Węgierce. Zachodnia część wyspy, najmniej zadrzewiona, nawiązująca charakterem do mazurskich krajobrazów, stanowiła dobre miejsce na wieczorną imprezę. Harcerze zajęli wschodnią część obszernego trawnika, a licznie przybyła publiczność stanęła wokół, wzdłuż grabowych żywopłotów, którymi wówczas obsadzona była wyspa. Pośrodku zapłonęło ognisko. Po kilku przemówieniach rozpoczęła się część artystyczna w wykonaniu poszczególnych zastępów. Harcerki i harcerze śpiewali piosenki, przedstawiali skecze. Jednym z nich była właśnie wspomniana wcześniej "Rodzina Krzywoustych" w wykonaniu Zdziska Bartosiewicza. Był on wówczas jednym z najmłodszych uczestników obozu i występ nagrodzono burzliwymi oklaskami. Ta forma uznania była nie do przyjęcia w warunkach obozowych, ale w mieście - tolerowana.
Dopisałem 8 czerwca 2005 roku. A.M.
Działalność drużyny w czasie roku szkolnego Tak naprawdę nie było tego działania zbyt wiele. Teoretycznie co jakiś czas (raz, dwa razy w miesiącu?) odbywały się zbiórki w szkole. Były to spotkania, na które starsi koledzy pełniący funkcję zastępowych przychodzili z różnymi pomysłami na spędzenie wolnego czasu, ale nie zawsze te pomysły były najwyższego lotu. Wtedy trudno było wykrzesać z chłopców jakieś większe zaangażowanie w sprawę. Odbywało się to wszystko raczej akcyjnie, szczególnie przy okazji świąt państwowych, bo o świętach narodowych trudno wtedy było myśleć. Harcerze zapewniali bowiem tzw. "oprawę".
W październiku 1957 roku, w trzynastą rocznicę partyzanckiej bitwy pod Szlą odsłonięto pamiątkową tablicę na grobie poległych w walce. Władze zorganizowały wówczas uroczystość zakrojoną na szeroką skalę*). Ze względu na odległość dzielącą miejsce bitwy od miasta podstawiono samochody ciężarowe przystosowane do przewozu osób. Miejsce zostało zradiofonizowane, dęta orkiestra zapewniała oprawę muzyczną, pododdział z miejscowej jednostki wojskowej oddawał honory, zagrzmiała salwa. Harcerze byli ważnymi uczestnikami uroczystości, wraz z innymi delegacjami trzymali wartę przy skromnym - mierząc dzisiejszymi możliwościami - nagrobku. Pojechałem wówczas razem z innymi kolegami. Jesienna, mglista pogoda przydawała nastroju zadumy nad mogiłą tych, którzy zapłacili najwyższą cenę za wolność Polski. Ciepłe i wilgotne dni tamtej jesieni zaowocowały również obfitością grzybów. Pamiętam całe "zagony" gąsek zielonek, zwanych w Przasnyszu prośniankami, które porastały leśną ściółkę. Uczestnicy uroczystości połączyli przyjemne z pożytecznym. W drodze powrotnej do samochodów zbierali grzyby napychając nimi kieszenie, przygodne torby i czapki. I ja nazbierałem ich sporo, a Mama udusiła je w śmietanie. Ale
pamiętam
również różne zajęcia tzw. biegi, które miały za zadanie zapoznanie
młodzieży
z historycznymi miejscami w okolicy. Należało sporządzać odręczne
szkice
trasy, nanosić na nie ciekawe budowle i starać się dowiedzieć czegoś
ciekawego
o ich historii i teraźniejszości. Mimo nieco ukrywanego (jeszcze wtedy)
ducha laicyzacji, jaki obowiązywał wówczas zarówno w szkole, jak i
harcerstwie
wynikiem tych zajęć było "niestety" stwierdzenie, że najstarsze,
najciekawsze
i najbardziej historyczne są w okolicy kościoły, klasztory, cmentarze,
przydrożne świątki i krzyże. Na osłodę można się było wykazać ratuszem,
ale gdy tu się dobrze przyjrzeć - postawili go Prusacy i na dodatek po
trzecim rozbiorze. Kirchę na Błoniu - o zgrozo - ewangelicy, łaźnię
miejską
przy ulicy Warszawskiej i bloki na Zawodziu - Niemcy w czasie okupacji.
Piękny budynek szkolny zbudowali nasi dziadowie na początku lat
20-tych,
ale cicho jakoś było o tym, że najpierw rozwalili cerkiew, która tam
stała,
a z rozbiórkowej cegły powstała spora część murów. O tym, że połowa, a
może nawet większość murowanych domów w Rynku i okolicach należała
jeszcze
przed kilkunastu laty do Żydów - jakoś się nie mówiło, choć oczywiście
wszyscy o tym wiedzieli. A była to już historia. Żydzi odeszli do nieba
nie z własnej woli, ale ta historia była zbyt świeża. Tak jak zbyt
świeży
chleb - mogła zaszkodzić temu, kto chciałby jej zbyt szybko skosztować.
Pewnego razu druh Włodarczyk zorganizował harcerską wycieczkę do odległego o 100 km Płocka. Wieść niosła, że pochodził z Płocka, więc kierowała nim pewnie chęć pokazania nam miejsc swego dzieciństwa. Duże miasto diecezjalne, jeszcze wówczas bez Petrochemii było ciekawym celem. Mój Ojciec służył przed wojną w Płocku w kawalerii i też darzył to miasto szczerą sympatią, nie było zatem problemu z pozwoleniem na wyjazd. I znowu pojechaliśmy dwiema ciężarówkami, tym nader demokratycznym środkiem transportu. Miasto zrobiło na nas - prowincjuszach - wielkie wrażenie. Katedra, starówka, piękna skarpa nad Wisłą, jakże ogromną rzeką w porównaniu z naszą domową Węgierką. Dziś, kiedy warszawska Wisła jest w mojej skali porównawczej punktem odniesienia, Wisła płocka, po wybudowaniu tamy we Włocławku jest jeszcze bardziej potężna, a domki Radziwia z powodu odległości prawie nikną we mgle. Pamiętam
również
kościół Mariawitów, który dla wychowanych w jednolitym religijnie
Przasnyszu
był ciekawym zjawiskiem, stary cmentarz opodal, watę na patyku...
Wróciliśmy
późnym wieczorem pełni wrażeń.
Akcje letnie w latach 1958 - 1963 Przez cały rok szkolny oprócz bieżącej pracy instruktorzy harcerscy przygotowywali akcję letnią. W latach 1958 - 1963 były to wyjazdy na letnie obozy w różne ciekawe krajoznawczo zakątki Polski. Brałem w nich udział pięciokrotnie. Dwukrotnie jako uczeń liceum. W roku 1963 nie pojechałem już na obóz, za to odwiedziłem przebywającą tam siostrę - Marysię. Z tego obozu zachowały się fotografie, które tam zrobiłem. Zastanawiające jest, że nie fotografowałem na obozach wcześniejszych, chociaż robiłem to w czasie roku szkolnego. Podejrzewam, że rodzice nie pozwalali mi zabierać ze sobą aparatu w obawie przed kradzieżą, bo takie przypadki - niestety - zdarzały się i w harcerskim gronie. Rok 1958 - Rybno Pomorskie k. Działdowa Był to pierwszy obóz stały w jakim brałem udział w czasie wakacji. Obóz trwał od 4 do 31 lipca 1958 roku. Miejscem naszego postoju był piękny las sosnowy na wysokim brzegu niewielkiego jeziorka Neliwa kilometr na południe od wsi Rybno. Jeziorko miało ok. 500 m. długości i dwustu szerokości. Najszerzej jego wody rozlane były w części zachodniej zwężając się ku wschodowi. Jeziorko od wsi dzieliły tory linii kolejowej Warszawa - Gdynia. Rybno znajduje się między Działdowem a Iławą. Namioty ustawiliśmy przy granicy starodrzewu i niewielkiej polany przylegającej na południu do młodnika (patrz szkic). Była ona miejscem cowieczornych ognisk. Na zachód od namiotów zorganizowana została kuchnia i stołówka. Dalej za stołówką rozbiły się dziewczęta ze swoim podobozem. Ponieważ w tamtym czasie dziewczętami nie interesowałem się zupełnie, początkowo nie potrafiłem dokładnie zlokalizować na planie ich podobozu. W miarę "gimnastyki umysłu" wydaje mi się, że damski podobóz znajdował się na skraju dużej polany, którą uzupełniłem plan. Nie pamiętam jednak, czy miały własną kuchnię. Zdaje się, że na posiłki przychodziły do naszej stołówki. Szumnie to zostało powiedziane. Były to bowiem deski przybite do sosnowych kołków wbitych w ziemię, a obok nich takież żerdzie służące za ławy do siedzenia. Nie było też żadnego dachu nad głową. W słotne dni spożywanie posiłków nie należało zatem do przyjemności. Ale wróćmy może do opisu obozu. Centralnym miejscem był plac apelowy, udeptany czworobok ziemi oczyszczony ze ściółki i drobnej roślinności. Dookoła niego ustawione były namioty skierowane wejściami na plac. Namioty - tak zwane "dziesiątki" - pochodziły jeszcze z demobilu. Podparte na środkowym maszcie miały czterospadowy dach i płócienne ściany. Wokół masztu nie było płótna, dach podwieszony był na czterech łańcuszkach. Ten otwór sprawdzał się jako wentylacja w dni upalne. Kiedy jednak padało, woda lała się do środka tworząc kałuże i błoto. W czterech rogach dach namiotu podtrzymywany był przez mniejsze maszty, tak zwane "zapałki" i naprężony linkami do wbitych w ziemię metalowych kołków "śledzi". Wnętrze namiotu podzielone było na część sypialną z pryczami po obu stronach i przejście między nimi położone na wprost drzwi. Pod przeciwległą ścianą umieszczone były wieszaki na ubrania i półki na plecaki. Prycze zbudowaliśmy "z niewielką pomocą naszych instruktorów" zaraz pierwszego dnia, po rozbiciu namiotów. Prycze miały drewnianą konstrukcję, podobną jak inne elementy wyposażenia: kołki wbite w ziemię stanowiły podstawę, na której przybite były poprzeczne żerdzie, a na nich cieńsze elementy nośne dla podściółki z gałęzi świerkowych. Na tak przygotowanych konstrukcjach kładło się sienniki wypchane słomą w pobliskim gospodarstwie rolnym, na to prześcieradło, które już po pierwszej nocy traciło rację bytu. Zwijało się i przeszkadzało w spaniu, więc spaliśmy na gołych siennikach. Przykrywaliśmy się kocami.
Dzień na obozie rozpoczynał się pobudką. Dla mnie - osoby nie znoszącej porannego wstawania - była to najbardziej przykra chwila. Po pobudce zaprawa poranna, jakieś biegi, ćwiczenia fizyczne, potem mycie w jeziorze. Przed apelem porządki w namiocie i dookoła. Prycze musiały być pościelone "pod sznurek", plecaki równo poukładane, klepisko zamiecione. Dookoła nie mogło być ani papierków, ani spadających wciąż szyszek. Piasek równo zagrabiony, najlepiej w jakieś wymyślne wzory. Do apelu z namiotów wybiegali wszyscy. Ustawialiśmy się zatem wewnątrz w kolejce według wzrostu, jeden drugiego trzymał za pasek i na rozkaz: "Do apelu - zbiórka" z namiotów wybiegały rzędy harcerzy, jak ludzkie węże pędzące na plac apelowy. Szybkość uformowania szyku przed namiotem była punktowana. Który zastęp szybszy i sprawniejszy, ten wygrywał. Najtrudniejsze zadanie miewali najniżsi biegnący na końcu. Bywało, że fruwali jak ogon za psem, kiedy wąż zakręciwszy ostro pociągnął ich za sobą. Duże niebezpieczeństwo stanowiły namiotowe linki podstępnie zaczepiające o biegnące nogi. Kończyło się często katastrofą, padaliśmy na ziemię raniąc kolana i łokcie. Jeśli zbiórka "nie wyszła", padała komenda "rozejść się" i cyrk powtarzał się od nowa. Na apelu odprawiano codzienny ceremoniał zliczania obecnych i nieobecnych, meldowania przełożonym, sumowania. Z kolei przyboczny po zsumowaniu meldował komendantowi. Kulminacyjnym punktem było wciągnięcie flagi na maszt i odśpiewanie hymnu harcerskiego "Wszystko, co nasze..."
Obozową świętością była polska flaga wciągana na maszt na każdym apelu porannym i opuszczana wieczorem. Flagi należało strzec jak źrenicy oka, bo jej podkradanie było metodą rywalizacji między obozami, a zaginięcie oznaczało czarne dni dla służby wartowniczej. Na apelu sprawdzano porządek w namiotach i przed nimi, sprawdzano czystość menażek eksponowanych na suszaku, a jeśli coś nie było w porządku fruwało w powietrze, często w kierunku jeziora. Pracowicie ścielone łóżka były rozgrzebywane przez instruktorów sprawdzających porządki, a nieszczęśnicy - mieszkańcy namiotu, których taki tajfun nawiedził, musieli szybko naprawić szkody i przywrócić ponownie porządek w namiocie. Nie było to proste, bo wyrzucone menażki, części garderoby, czasem plecaki lądowały często w niedostępnym gąszczu lub zawisały wysoko na drzewach i trzeba było długo i mozolnie szukać ich lub zdejmować przemyślnymi sposobami. Dziś takie zjawiska w wojsku nazywa się szykanami wywołanymi zjawiskiem "fali". Wtedy nikt się temu nie dziwił i były to akceptowane formy przyzwyczajania do ładu i porządku. Na apelu omawiano także plan dnia i przydzielano zadania, udzielano wyróżnień i nagan. Apel był najważniejszym wydarzeniem dnia. Po apelu samo już wszystko "szło z górki". Potem jedliśmy śniadanie, po śniadaniu zajęcia w grupach: wycieczki, szkolenia z terenoznawstwa, szkolenia z samarytanki, nauka piosenek, przygotowania skeczy na wieczorne ogniska... Nie nudziliśmy się. Pamiętam takie wycieczki, zapadły w pamięć z powodu bardzo długiej drogi, jaką pokonaliśmy marszem przez cały dzień. Prowadził nas Kazik Jaśkiewicz, starszy kolega, chyba pełniący wówczas funkcję przybocznego drużyny. Ogłoszono alert, zabraliśmy ze sobą zrolowane koce, nie pamiętam czy jakiś prowiant i pomaszerowaliśmy przed siebie. Tu moja pamięć nie podpowiada mi, jak dokładnie wyglądała marszruta owego dnia. Przypominam sobie bowiem długą wyprawę drogą najpierw na południowy wschód do wsi Tuczki, gdzie na skrzyżowaniu skręciliśmy na północ i przez Prusy, Nową Wieś Ostródzką, Wądzyn szliśmy w kierunku Dąbrówna. Dąbrówno to było miasteczko położone w przesmyku między dwoma jeziorami Dąbrowa Wieka i Mała. Już całkiem dzisiejsza lektura niedzisiejszego przewodnika po Warmii i Mazurach pokazuje, jak długa i ciekawa jest jego historia. Był tam i krzyżacki zamek z 1316 roku, a samo miasteczko powstało kilka lat wcześniej. Nawiedzały je polskie wojska szykujące się do bitwy pod nieodległym stąd Grunwaldem. W dobie reformacji mieszkali tu Bracia czescy. Skacząc przez wieki - I wojna przyniosła okolicy Dąbrówna zacięte walki, kiedy to w sierpniu 1914 roku Hindenburg przeszedł do kontrofensywy, która skończyła się kompletną klęską Rosjan. Nie miejsce tu aby streszczać przewodnik, ale przed II wojną mieszkało tam ok. 1600 mieszkańców, miasto miało połączenie kolejowe z Ostródą i Działdowem przez Turzę Wielką i Uzdowo. Były tam trzy hotele, stacja meteo i kilka niewielkich fabryczek. Po wojnie linia kolejowa została rozebrana, trudno powiedzieć, czy przez sowietów, czy też przez Polaków, pozostaje faktem, że gdy jechaliśmy do Rybna zapamiętałem w tej właśnie Turzy końcówkę torów kolejowych. Dokładne czytanie mapy topograficznej pozwoliło mi zlokalizować w tym rejonie aż dwie takie bocznice, istniejące jeszcze w 1987 roku, bo z tego roku zdjęcia satelitarne służyły autorom mapy do jej uaktualnienia. Z jedną z bocznic mam już późniejsze wspomnienie mrożące mi krew w żyłach. W pamiętnym roku 1980, w sierpniu, wracaliśmy całą rodziną z ogarniętego strajkami Wybrzeża. Ponieważ przez dwadzieścia przeszło lat nie miałem okazji zawitać w te okolice, a i małym jeszcze wtedy moim dzieciom chciałem pokazać pole bitwy pod Grunwaldem, w Rychnowie skręciliśmy z gdańskiej szosy na południe i przez Frygnowo znaleźliśmy się w Grunwaldzie. Grzechem byłoby nie pojechać stamtąd do odległego o zaledwie kilkanaście kilometrów Rybna. Miejsce obozowiska znalazłem bez trudu, stary las wycięto, młodnik urósł nad podziw. Ponieważ było już dość późno skierowaliśmy się ku Warszawie przez Działdowo. Mały fiacik terkotał wesoło, dzieci śpiewały coś na tylnych siedzeniach, kiedy zauważyłem oznakowany przejazd kolejowy. Tory przekraczały jezdnię pod ostrym kątem i widoczność była zła. Nie na darmo zatem ustawiono tam znak stopu. Rutynowo zatrzymałem samochód i nie wierząc w zasadność swego postępowania ( pustkowie, żywego ducha, gdzieś na horyzoncie jakaś cegielnia, czy też inny zakład) zamierzałem ruszyć dalej nie sprawdzając, czy coś nadjeżdża, kiedy w tym samym ułamku sekundy zza krzaków wyłoniła się wielka spalinowa lokomotywa i z hukiem przejechała przez ten zapomniany przejazd trąbiąc post factum. Zdrętwiałem i jeszcze przez kilka dalszych kilometrów nie mogłem odzyskać równowagi. Zostawmy jednak historie kolejowe i wróćmy do wycieczki. Nie pamiętam, czy weszliśmy do Dąbrówna, a jeśli - to tylko na jego południowe rubieże. Nie pamiętam zatem niczego z owego pobytu. Z drugiej jednak strony nazwa wsi Elgnowo, którą znajduję na mapie na północny zachód od miasteczka nie jest mi obca, a to sugerowało by, że przeszliśmy przez Dąbrówno okrążając jezioro Mała Dąbrowa i dopiero ze cztery kilometry za miasteczkiem zmieniliśmy kierunek marszu na zachodni. Mogło to być jednak inne jezioro, bliższe Rybnu - Jezioro Rumian. Dzień był piękny. Słońce prażyło niemiłosiernie. Przepasani przez ramię zrolowanymi kocami szliśmy umęczeni rozglądając się za jakąś studnią, a by ugasić pragnienie. Pamiętam roziskrzone słońcem wody jeziora i piękny, pagórkowaty krajobraz. O ile przypominam sobie, prowadzący nas Kazik miał mapę i na bieżąco korygował marsz przystając na skrzyżowaniach i pytając napotykanych ludzi, czy dobrze idziemy. Zmiana kierunku marszu poprawiła nieco humory. Do Rybna dotarliśmy od północy i kierując się ku stacyjce kolejowej przekroczyliśmy tory linii gdańskiej na przejeździe koło żwirowni. Jaśkiewiczowi jeszcze było mało, planował dalszy marsz - tym razem na południe w kierunku wsi Kopaniarze. Mając jednak do wyboru bliską drogę do obozu lub kluczenie lasem, grupa zbuntowała się i podzieliła. Buntownicy - wśród nich i ja - skręcili do obozu, pozostali - w tym mój przyszły szwagier, Stasiek L. poszli na południe. Wspominał, że już ledwie szli powłócząc nogami, a gdy w Kopaniarzach dostrzegli studnię, przez grupę przeleciał jęk: "Kaziu, pompa!" W
tych Kopaniarzach
byłem innym razem. Pamiętam stojącą tam turbinę powietrzną umieszczoną
na wysokiej, kratownicowej wieży, tak charakterystyczną dla wielu
mazurskich
wsi. Za Niemca siła wiatru wykorzystywana była do pompowania
wody
ze studni lub wytwarzania prądu. Gdy leżeliśmy na łące pod nieruchomym,
stalowym wiatrakiem zauważyłem, że zgubiłem moje nowe wieczne pióro,
przedmiot
marzeń wielu uczniów tego czasu. * * * Ulubionym, ale ze względu na niebezpieczeństwo utonięcia - reglamentowanym, obozowym zajęciem była kąpiel w jeziorze. Kąpielisko wydzielono linką umocowaną do pływaków i teoretycznie nie wolno było wypływać poza wyznaczony akwen. Rozbrykanej dzieciarni pilnował zwykle z łódki któryś ze starszych kolegów zapędzając niesubordynowanych z powrotem za linę. Pływałem jeszcze bardzo słabo i pamiętam chwilę, kiedy zachlapany przez kolegów solidnie opiłem się wody i strach zajrzał mi w oczy. Zacząłem się krztusić, ale podali mi rękę i przyciągnęli na płyciznę. Jezioro dawało nam ochłodę, było łazienką, zmywalnią i pralnią, czasem też braliśmy z niego wodę do kuchni, bo po wodę pitną trzeba było jeździć małym drabiniastym wózkiem do oddalonego gospodarstwa. Wodę woziliśmy w metalowych, cynowanych bańkach na mleko. Pełna bańka ważyła ze 25 kg, a było ich dwie, czasem trzy. Siedemdziesiąt parę kilogramów po piaszczystej ścieżce przez las... było to ciężkie zadanie. Nikt oczywiście nie myślał wówczas kategoriami ochrony środowiska. Przy brzegu leżały w wodzie pokłady niedojedzonych ziemniaków, makaronu i innych resztek. Zajmowały się nimi z upodobaniem okonie i płocie, czasem podpływały łabędzie, a nocami podchodziły raki i jakoś ten rozregulowany ekosystem wracał powoli do równowagi. Kiedy mijał pracowity dzień, nadchodził najbardziej oczekiwany moment - chwila ogniska. Drewno ściągaliśmy z lasu. W młodnikach pełno było suszu, który należało później porąbać na szczapy, ułożyć przemyślnie w stos i tak zapalić, aby zapłonął od jednej zapałki. Kiedy pogoda była ładna, nie było to trudne. Kiedy jednak nocna burza zmoczyła wszystko wkoło udawało się to tylko najbardziej doświadczonym "podpalaczom". Zapalenie ognia odbywało się zgodnie ceremoniałem, wszystkie zastępy otaczały ognisko stojąc, ktoś z kadry prowadzący zapraszał do zapalenia osobę najbardziej godną w tym dniu. Mogła to być również osoba z zewnątrz, gość honorowy. Przy
ognisku
omawiano sprawy istotne dla obozowego życia, śpiewaliśmy piosenki.
Zastępy
przygotowywały programy artystyczne, były skecze, scenki rodzajowe.
Swoje
uznanie lub jego brak widownia wyrażała stosownymi okrzykami, nigdy nie
klaskano. Gdy ktoś, np. z przyjezdnych, nie zdając sobie sprawy z
niestosowności
zachowania bił wykonawcom brawo, miał "przechlapane", jak to mówi
współczesna
młodzież. Po niezbyt udanie odśpiewanej piosence można było zawołać:
Czasem, gdy był to jakiś szczególny dzień, np. święto (a świętowało się wówczas 22 lipca, czyli dawny E. Wedel) przy ognisku wygłaszane były stosowne gawędy. Przełom lipca i sierpnia przywodził na pamięć rocznicę Powstania Warszawskiego. Latem 57 roku indoktrynacja komunistyczna nie nasiliła się jeszcze ponownie. Można było o tym mówić w miarę prawdziwie i swobodnie. Jednym
z instruktorów,
lub może opiekunów był druh Kunert, mężczyzna, który - jak wynikało z
jego
opowieści - brał udział w powstaniu. Jego
barwne gawędy o walkach z Niemcami, o okropnościach wojny, ale i
chwilach
zabawnych cieszyły się wśród młodzieży duża popularnością. Wielokrotnie
bywał proszony o nowe historie, z czasem twierdził, że opowiedział już
wszystko.
Nauczył nas kilku powstańczych piosenek, które później weszły do
obozowego,
śpiewaczego kanonu.
Był jeszcze piękny "Marsz Mokotowa": "Nie grają nam surmy bojowe, ni werble do szturmu nie warczą...", wolski "Pałacyk Michla, Żytnia, Wola, bronią jej chłopcy od 'Parasola'...", a także piosenka o Natalii - , którą "bez pamięci uwielbiał (cały) batalion", gdyż była "w sercu twarda", ale "w piersi miękka...". Mimo okrutnego czasu, w jakich te piosenki powstawały, emanowała z nich radość życia i wiara w lepszą przyszłość wolnej Polski. W opozycji do ponurego, AL - owskiego marsza "My ze spalonych wsi, my z głodujących miast...", który zapowiadał tylko nadejście czasu zemsty, a nie czasu sprawiedliwości. I tego nas również uczono - dla równowagi ideologicznej. * * * Tu jeszcze parę słów o sposobach utrzymania dyscypliny. Za przewinienia przeciwko regulaminowi stosowano system kar od nagany począwszy do wydalenia z obozu skończywszy. Pośrednimi karami mogły być prace poza kolejnością lub stawienie się do raportu w pełnym umundurowaniu i wyposażeniu, a następnie forsowne marszobiegi terenowe połączone z czołganiem się, padaniem i powstawaniem, czasem do kompletnego wyczerpania fizycznego. Była też kara stójki pod masztem, również w pełnym oporządzeniu, co po - powiedzmy - dwóch godzinach nie było przyjemne i wesołe. Te kapralskie metody były jedną z form wymuszenia subordynacji w kilkudziesięcioosobowej grupie rozbrykanych chłopców i na ogół nie były przyjmowane źle przez poddawanych "obróbce". W dziecięcych oczach często pojawiały się łzy, ale nie pamiętam jakichś przypadków "dezercji" z obozu, a jeżeli były to sporadyczne. Dezercją nazywam tu powrót do domu przed zakończeniem obozu, a okazje takie trafiały się prawie co tydzień, gdyż z Przasnysza organizowano niedzielne przyjazdy rodziców. "Dezerter" okrywał się w oczach pozostałych niesławą do końca jego dni. Tak się nam przynajmniej wtedy wydawało. Myli się jednak ten, kto myśli, że wychowywano nas tylko karząc. Za wzorową służbę zastępy otrzymywały punkty i o te punkty istniała silna rywalizacja. Punktowano porządek w namiotach i otoczeniu, wygląd zewnętrzny, sprawność stawiania się na zbiórkach i wyniki w szkoleniu, udział w konkursach i zwycięstwa w zawodach sportowych. Tak więc stosowano metodę zachęt i kar, czyli mówiąc potocznie "kija i marchewki". Czy te metody dały dobre efekty w przyszłości? Trudno uogólniać, ale mogę przytoczyć tu własne doświadczenie. Kiedy po kilku latach trafiłem do wojska i tam zostałem poddany podobnej, ale o wiele bardziej brutalnej "obróbce", nie było to dla mnie zaskoczeniem. Po reakcjach kolegów żołnierzy, którzy w dzieciństwie nie przeszli takiej szkoły życia widzę, że harcerskie doświadczenie na marne nie poszło. Ponieważ Rybno leżało całkiem niedaleko pola bitwy pod Grunwaldem, koło 15 lipca zorganizowano nam wycieczkę. Pojechaliśmy tam ciężarówką na uroczystości, którymi władze państwowe rozpoczęły przygotowania do bardziej "okrągłej " rocznicy nadchodzącej w 1960 roku. Na polach nie było jeszcze wybudowanego znanego później pomnika i muzeum. Ustawiono prowizoryczne estrady, dokoła zgromadziły się grupy harcerskie z innych obozów. Były przemówienia, jakieś występy. Władze starały się wykorzystać tę okazję dla demonstracji siły przeciw Republice Federalnej Niemiec, z którą stosunków dyplomatycznych jeszcze nie utrzymywano. NRF - jak to wtedy pisano - przedstawiana była jako siedlisko wszelakiego zła, kłębiących się rewizjonistów, odwetowców i ziomków czyhających na polskie "ziemie odzyskane". Zlot młodzieży na polach Grunwaldu miał dowieść tego, co i tak wynikało z jałtańskiego podziału Europy. Pod wieczór, kiedy atmosfera zlotu stała się mniej oficjalna rozpoczęły się potańcówki przy muzyce płynącej z megafonów. Nie brzmiały tam jednak jakieś bojowe marsze, a przede wszystkim wielki przebój tego lata - piosenka Ludmiły Jakubczak "Gdy mi ciebie zabraknie". W zapadającym zmroku tańczące pary przytulały się do siebie w rytm melodii. W godzinę odjazdu trudno było się doliczyć uczestników, którzy skorzystawszy z koedukacji spotkania poprzepadali gdzieś w tłumie. Z ówczesnymi przebojami, które wszyscy śpiewali, gwizdali i nucili na co dzień kojarzy mi się trochę niesamowite wspomnienie. Idąc przez las usłyszałem, że jakiś ptak w koronach drzew pogwizduje melodię "Serduszko puka w rytmie cza cza". W pierwszej chwili myślałem, że to któryś z kolegów zaszył się w gęstwinę. Okazało się jednak, że to stado szpaków obsiadło drzewo i nasłuchawszy się tej melodii gwizdanej przez nas od rana do wieczora powtarzały ją zgodnie. Szpaki potrafią. Jak zieloni i nieopierzeni byliśmy w te czasu niech zaświadczy incydent z wyciętym drzewem. Kiedy nasz zastęp miał służbę w kuchni, a drewna na opał zabrakło, nasz zastępowy Wojtek N., starszy od nas o cztery lata brat kolegi Tomka zarządził, że idziemy do lasy ściąć sosnę, aby ją potem porąbać na opał. Jak pomyślał, tak zrobił. Wzięliśmy piły i toporki i zaczęliśmy podcinać nieszczęsne drzewo. Po lesie niósł się hałas i to nie od strony kuchni, tylko z lasu. Praca jednak była na tyle ciężka, że po pewnym czasie mieliśmy dosyć. Wróciliśmy do kuchni. Sprawa wydała się natychmiast. Druh Włodarczyk zrobił awanturę, stanęliśmy do karnego raportu, odebrano nam sprawności "przyjaciela przyrody". Okaleczonego drzewa nie dało się tak zostawić. Zostało ścięte przez bardziej dorosłych, miejsce zamaskowano, wióry zebrano do ostatniego. Włodarczyk targany sprzecznymi uczuciami - zgłosić, nie zgłosić - załatwił to chyba w końcu w Leśnictwie. Starsi koledzy wykazujący już zainteresowania płcią odmienną i mając ograniczone możliwości kontaktów z "naszymi" dziewczętami (były pilnowane w swym podobozie jak siostry w klasztorze) szukali przygód poza, a więc w pobliskim Rybnie. Furorę zrobił Rysio Pruszkowski , kolega starszy o kilka lat, znany również z tego, że grał na kontrabasie w szkolnym zespole kierowanym przez prof. Bębenka. Pewnego dnia na drodze ku obozowi pojawił się tuman kurzu i na teren wjechała na motocyklu panna w kasku, a za jej plecami siedział Rysio. Zrobiła się sensacja. Dzieciaki zbiegły się podziwiać to zdarzenie. Pannę na obozowy użytek nazwano WFM-ką, od marki motocykla, na którym jeździła. Rysio wielokrotnie spotykał się jeszcze z nią we wsi, widzieliśmy ich czasem, jak pędzili szosą prowadząc stalowego rumaka na zmianę, raz jedno raz drugie. Rysio był już chyba wtedy pełnoletni, nie obowiązywała go zatem tak ścisła dyscyplina. Takie
wydarzenie
nie mogło ujść w obozowym życiu bez echa. Na najbliższym ognisku
śpiewaliśmy
kuplety na ich temat na melodię znanej wschodniej piosenki "Czarne
oczy". Pięknym czasem dla harcerzy był czas wolny - godzina czy dwie po obiedzie, kiedy można było dostać przepustkę i pójść do Rybna. Mimo, że była to niewielka osada były tam sklepy spożywcze z landrynkami i żelatynowymi miśkami, było nawet wiejskie kino. Biegliśmy przez pola, aby zdążyć zrobić zakupy, które słodziły nam gorycz tęsknoty do rodziców i Przasnysza i wrócić do obozu przed kolacją. Nie wszyscy dostawali przepustki, nie wszyscy mieli pieniądze. Chłopcy z biedniejszych rodzin czuli się pokrzywdzeni sytuacją, a nie zawsze ich lepiej sytuowani koledzy chcieli się dzielić słodyczami. Już wówczas "braliśmy sprawy w swoje ręce" i kupując hurtowo sprzedawaliśmy towar kolegom z niewielką marżą. Handel kwitł. Ci, którzy nie mogli sobie pozwolić na zakupy, organizowali różne gry i zakłady "na pieniądze", aby choć ta drogą zdobyć parę groszy. Utkwił mi w pamięci zakład jaki wygrał mój kuzyn Tadeusz M., który zjadł kanapkę ze śledziem, dżemem, cebulą, musztardą , margaryną i cukrem. Idąc do wsi mijaliśmy tory linii kolejowej do Gdańska. Była to jedna z większych atrakcji, jaka mogła się trafić nam - mieszkańcom miasteczka z kompleksem ciuchci, miasteczka bez kolei szerokotorowej. Dwa razy dziennie po torach mknęła tzw. "lukstorpeda", pociąg ekspresowy do i z Gdańska składający się z dwóch wagonów motorowych o aerodynamicznych kształtach. Pociąg jeździł punktualnie, można było ustawiać zegarki. Kładliśmy się na nasypie torów i obserwowaliśmy potężne, stalowe cielsko przelatujące prawie nad naszymi głowami. Na torach układaliśmy drobne monety lub nawet małe kamienie, które rozwalcowywane na placki w kształcie jajka świstały nam nad głowami. Kamienie pękały z hukiem na pył, zaniepokojeni maszyniści wyglądali z kabin wygrażając nam pięściami. To tam po raz pierwszy w życiu miałem możliwość obserwacji działanie zdalnie ustawianego, mechanicznego semafora i tablicy ostrzegawczej, rozjazdów i naftowych lamp sygnalizacyjnych. Wciągał je co wieczór na maszt semafora dróżnik z pobliskiej stacyjki - Rybno Pomorskie. Wspomnę tu jeszcze o naszych przełożonych, których pamiętam. Komendantem obozu był druh Mydło, obozowym felczerem druh Kłyko, kucharzem - zasłużony dla szkoły, emerytowany woźny, pan Stanisław "Dziadek" Małkowski. Dowodził z wprawą kuchenną drużyną, pędził do obierania ziemniaków, szorowania kotłów i innych prac kuchennych. Gdy zupa była prawie gotowa, przynosił z magazynu śmietanę i jakieś koncentraty, poczym padały sakramentalne słowa kierowane do zastępowego: "Rozpieprz te smakie!". Znaczyło, że trzeba rozprowadzić proszkowy koncentrat śmietaną, a następnie dodając warząchwią małe porcje wrzątku przygotować zupną zaprawę tak, aby śmietana się nie zwarzyła. Zupy były doskonałe. Do dziś pamiętam wspaniały smak kapuśniaku ze świeżej kapusty. Nikt nie potrafił ugotować lepszego, niż nasz obozowy "Dziadek" Małkowski. Na marginesie - jego wnuk - Zdzisiek Pszczółkowski był jednym z uczestników obozu, stąd pewnie ten pseudonim. I na koniec jedno przykre wspomnienie. Którejś niedzieli do obozu zjechała rodzicielska wycieczka. Wysypali się gwarnie na polanę i nacieszywszy się widokiem pociech zaczęli się rozglądać za ustronnym miejscem, aby nie przeszkadzając w codziennym toku zajęć posilić się i wzmocnić. Po pewnym czasie z grupy biesiadującej pod lasem zaczęły dochodzić bardziej donośne głosy, głośne okrzyki i chichoty, w końcu dały się słyszeć urywki toastów: ".. rowie ..ęknych ...ań!". Byłem oburzony i przygnębiony, tym bardziej, że w biesiadzie brał udział również mój Ojciec. Dałem mu odczuć wieczorem na odjezdnym, jak bardzo nie na miejscu było ich zachowanie. Przejął się tym, przepraszał za niestosowność sytuacji. 31
lipca zebraliśmy
sprzęty, zamaskowaliśmy miejsce pobytu tak, aby nikt nie mógł nawet się
domyślić, że tu przez miesiąc był jakiś obóz i wsiadłszy do ciężarówek
odjechaliśmy do Przasnysza.
|