Po pomyślnym zakończeniu roku szkolnego i promocji do drugiej klasy liceum, czyli - jak się to wówczas mówiło - do klasy dziewiątej pozostałem wierny letniemu obozowi harcerskiemu i również w te wakacje wziąłem w nim udział. Obóz rozpoczynał się 3 lipca. Tym razem jako miejsce wypoczynku wybrano ponownie Mazury. Obóz zlokalizowany został nad Jeziorem Drwęckim, w lesie na północny zachód od Ostródy. Od Przasnysza dzieliło
nas około
stu kilometrów, więc drogę przebyliśmy tradycyjnie - ciężarówkami.
Pojechaliśmy
przez Mławę, Nidzicę i Olsztynek. Dwa pierwsze miasteczka - znane z
wcześniejszych
bytności - nie zwracały niczyjej uwagi, dopiero mijany na zakręcie
szosy
gdańskiej Olsztynek zainteresował nas leśnym parkiem, kryjącym w sobie
tajemnicę nieistniejącego już, ponurego pomnika bitwy pod Tannenbergiem,
a od 1934 roku - również mauzoleum zmarłego feldmarszałka Paula von
Hindenburga.
Starsi koledzy usiłowali opowiadać coś na ten temat, ale ich wiedza
była
niewielka. Powtarzali zasłyszane gdzieś historie nie mające - na ogół -
wiele wspólnego z prawdą.
W Ostródzie nie było
jeszcze wtedy
szosy obwodowej, wjeżdżało się do miasta od południowego wschodu.
Miasto
powitało nas widokiem swych wielkich wież kościelnych, w tym
najbardziej
rzucającym się w oczy podwójnym hełmem kościoła ewangelickiego. Górował
nad miastem w dwójnasób: potężną sylwetą i lokalizacją na wzniesieniu w
południowej części miasta. Mignęło nam jezioro, średniowieczne mury
zamkowe,
ale samochód wbrew oczekiwaniom jechał dalej i po chwili miasto zostało
z tyłu, wjechaliśmy w piękny, sosnowy las. Poczułem się zawiedziony, że
wywożą nas gdzieś daleko od Droga wiodła trochę pod górę. Po około czterech kilometrach samochody zaczęły zwalniać, wjechaliśmy do miejscowości Piławki, sprawiającej wrażenie osady letniskowej. Przy szosie stały kioski i stragany, drogowskaz informował o ośrodku wczasowym PTTK. Samochody skręciły w lewo, w las i jadąc ostrożnie gruntową drogą kierowały się ku południowi, objeżdżając jezioro od zachodu. Droga była nierówna, pojazdy kolebały się raz w lewo raz w prawo co chwila zawadzając plandeką o niżej zwisające gałęzie drzew. Poruszaliśmy się powoli, przez to czterokilometrowy odcinek leśnego duktu wydał się o wiele dłuższy. Byliśmy już nie na żarty zaniepokojeni, bo miejsce do którego zmierzaliśmy, wydawało się położone na końcu świata. Humory poprawił nam jednak wyraźny odgłos przejeżdżającego w pobliżu pociągu, znak, że nie jesteśmy aż tak daleko od ludzi, a tylko dojazd do miejsca postoju - z bliżej nieznanych na razie powodów - jest mocno skomplikowany. W końcu zatrzymaliśmy się na sporej polanie opadającej łagodnie ku jezioru, które nagle pokazało się zza drzew. Jakieś dwieście lub trzysta metrów od brzegu widoczna była spora wyspa porośnięta gęstym lasem. Nie wiem, czy była to obozowa inicjatywa toponomastyczna, czy rzeczywista nazwa, bowiem nazywaliśmy ją później Wyspą Miłości. Niedostępne brzegi wyspy porośnięte trzcinami i szuwarami mogły dawać dobre schronienie kochankom, ale roje komarów unoszące się nad wodą stawiały pod znakiem zapytania celowość takich wypraw. Nie będę tu opisywał po
raz kolejny
prac, jakie trzeba było wykonać, aby rozbić obozowisko, bo wszystko
wyglądało
mniej więcej podobnie. Utworzyliśmy dwa podobozy - dziewczęcy w
bezpośredniej
bliskości polany i męski - w głębi lasu. Jak można było się domyślić z
wielu ścieżek wydeptanych wzdłuż brzegu, teren był już wielokrotnie
zaludniany
przez inne obozy, a także odwiedzany przez wędkarzy i zbieraczy
grzybów.
Można było zatem przejść od chłopców do dogodnie położonego kąpieliska
bez wchodzenia na damski teren, co nie było mile widziane - nie
wiedzieć
czemu - przez strzegące porządku, srogie wartowniczki. Na obozie pokazał się nowy instruktor, niejaki druh Dzięcioł. Właściwie chyba towarzyszył nam już rok wcześniej w Osłoninie bacznie obserwując dotychczasowe poczynania kadry. Nie potrafię powiedzieć, skąd się wziął, wydaje się, że wraz z powrotem starych trendów politycznych był oddelegowany z Komendy Chorągwi dla ich realizacji. Mawiało się wówczas "tyn trynd" - cytując dosłownie wymowę tow. Szydlaka. Na obóz przywiózł ze sobą młodą panienkę, ładną i sympatyczną blondynkę, z którą mieszkał w jednym namiocie, czym - gdy się to wydało - za tak bezwstydne sianie zgorszenia doprowadził do świętego oburzenia matki harcerek i harcerzy . Druh Dzięcioł miał jakąś
harcerską
przeszłość, znał nieźle stare piosenki i obyczaje skautowe. Kiedyś
podczas
przygotowania do ogniska wykazałem się znajomością tekstu piosenki
"Kawał
chleba do plecaka..." (tekst przytoczyłem na początku tych wspomnień).
Żywo się interesował, skąd ja, kilkunastoletni chłopak znam
międzywojenny
repertuar harcerski. Z dumą wyjaśniłem, że to moja Mama nauczyła mnie
tych
piosenek, gdyż przed wojną była harcerką. Jednak nie ten repertuar interesował druha Dzięcioła przede wszystkim. Jego ulubioną pieśnią był również wspominany "Marsz Gwardii Ludowej", a ideą internacjonalizm demoludowy. W 1959 na Kubie nastąpił komunistyczny przewrót. Reżim F. Batisty został obalony przez Fidela Castro, który zmienił państwo w dyktaturę wspieraną przez ZSRR. Tak to dziś określa popularna encyklopedia. Jakże odmiennie zajścia na Kubie omawiane były przez druha Dzięcioła. Robił to z wielkim zaangażowaniem. Roztaczał przed nami wizje szczęśliwości wiecznej, gdy światowa rewolucja ogarnie wszystkie kraje, a amerykański imperializm rozpadnie się w pył i nikt już wkrótce nie będzie o nim pamiętał. Z tej okazji
przygotowywaliśmy nawet
montaż słowno - muzyczny wychwalający osiągnięcia ustroju w
europejskich
i pozaeuropejskich krajach tzw. "demokracji ludowej". Poszczególne
zastępy
odgrywały rolę prezenterów tych krain, śpiewały piosenki kojarzące się
z danym państwem itd. itp. Pewien problem powstał właśnie z Kubą, gdyż
jedyną melodią jaką znaliśmy, była dość neutralna w treściach piosenka
śpiewana wówczas bodaj przez
Janusza Gniatkowskiego "Kuba wyspa jak wulkan
gorąca".
Kręcił Dzięcioł nosem, że pieśń nie bardzo rewolucyjna, a znał pewnie też różne mniej przystojne wersje tekstu deprecjonujące utwór i krążące wśród dzieciarni. W końcu chyba nie śpiewaliśmy tej piosenki.. Było jednak wiele bardzo chętnych panienek, które nabuzowane rewolucyjnym nastrojem koniecznie chciały wystąpić. Jedna z nich - Hania Sz. z wielkim zaangażowaniem recytowała słowa "Marsza Gwardii Ludowej" pod akompaniament melodii wykonywanej mormorando przez resztę zastępu nie rozumiejąc nawet - jak się okazało - tekstu. "...Więc zarepetuj
dłoń (sic!)
i w serce wroga mierz..." Nie wiedziała, biedna,
że repetować
broń, to ponownie ją przeładować. Ważne było, żeby się rymowało. Śpiewaliśmy te piosenki, słuchaliśmy opowieści, ale podskórnie odczuwaliśmy propagandowy fałsz, wystający z nich jak szydło z worka. Przecież w domu mówiło się co innego, w zachodnich rozgłośniach radiowych podawano o wiele bardziej - chociaż też czasem przerysowane w drugą stronę - prawdopodobne wieści. Tym ogniskowym
produkcjom towarzyszyli
zwykle akompaniatorzy muzyczni. Było kilku starszych ode mnie kolegów,
którzy potrafili grać na akordeonach, nie pamiętam już, czy również na
gitarze. Tworzyli nawet zespół muzyczny w liceum. Byli to: Sławek
Wojtysiak
- akordeon, Wojtek Chrzanowski - akordeon, Włodek Sutowski - perkusja,
wcześniej - Andrzej Niksiński. Akordeony zabierali ze sobą na obozy,
stanowiły
one atrakcyjne uzupełnienie naszej działalności artystycznej.
Nowym elementem szkolenia zastosowanym po raz pierwszy na obozie było wychowanie przez pracę. Jednak wzorem organizacyjnym tego działania były chyba sowieckie "subotniki". Dlaczego? - niech to wyniknie z opisu. Pewnego razu druh
Dzięcioł ogłosił,
że wyjedziemy do pracy do pobliskiego PGR-u we wsi Zalewo (patrz
mapa). Po wczesnym śniadaniu zapakowaliśmy się na dwie przyczepy
ciągnięte
przez traktor i leśną drogą zostaliśmy powiezieni na zachód.
Przekroczyliśmy
tory linii kolejowej do Morąga, pięknym kamiennym mostem przejechaliśmy
nad Kanałem Elbląskim i polną drogą wijącą się wśród pól dojechaliśmy
do
Zalewa. W Zalewie - maleńkiej wiosce nie było niczego ciekawego oprócz
poniemieckiego majątku zamienionego na PGR. Zabudowania gospodarskie
wschodniopruską
modłą wzniesione z ciosanych głazów narzutowych i cegły, przykryte
czerwoną
dachówką, mimo pewnego zaniedbania trzymały się nieźle. Na placu
porozwlekane
były dziwne, zardzewiałe maszyny rolnicze, tu i ówdzie kręciły się
kury. Pojawił się wkrótce jakiś mężczyzna - kiedyś powiedzielibyśmy - ekonom, wówczas już pewnie - brygadzista, po krótkiej rozmowie zaprowadził nas na nieodległe pole przy drodze, którą przyjechaliśmy. Teren na północ od drogi wznosił się lekko, aby po kilkudziesięciu - stu metrach opaść w niewidoczną dolinę. Prostopadle do drogi na dość starannie zrobionych redlinach rosły gęsto posiane buraki - cukrowe lub pastewne, dziś nie potrafię tego dociec. W zawody z nimi bujnie krzewiło się wszelakiej maści polne zielsko z perzem i ognichą na czele. Żółto kwitnąca ognicha przydawała nawet tej uprawie malarskiego uroku, niestety nie dla naszego ekonoma. Krótko wyjaśnił, co będzie naszym zadaniem. Należało rozstawić się tyralierą tak, aby każdemu przypadły dwa, może trzy rządki buraków. Następnie kucając, lub klęcząc trzeba było poruszać się ku znikającemu na bliskim horyzoncie kresowi pola i wyrywać chwasty, jednocześnie przerywając dość gęsto siane buraki. Aby nie teoretyzować zbytnio, wprawnym ruchem pokazał, jak tę pracę wykonać i co robić z wyrwanymi roślinami. Trzeba przyznać, że znał się na rzeczy i w kilka chwil opełł metr, czy dwa. Potem się ulotnił. Dostaliśmy zatem zadanie
z wojskowego
zbioru "czasoprzestrzeni" - wyrywajcie chwasty odtąd - tu gest ręką na
ziemię - do wieczora. Kucnąłem i zacząłem robotę. Początkowo szło to
dość
niewprawnie, w miarę upływu czasu trochę lepiej. Ci z nas, którym z
wcześniejszych
doświadczeń prace polowe i ogrodnicze były znane, wysforowali się na
czoło
psując krew pozostającym w tyle. Mitygowani w swym zapale aby trochę
przyhamowali,
ustawali przez chwilę, ale potem znowu rzucali się do dzieła. O ile z chwastami nie miałem żadnych kłopotów - wiadomo, chwast - trzeba go wyrwać i tyle, z burakami był już pewien problem. Stałem się bowiem dla nich panem życia i śmierci. Musiałem decydować, czy jedna roślinka zasługuje bardziej na przeżycie niż druga, i co zrobić, gdy w minimalnej odległości jaką należało zachować pomiędzy - w domyśle - "dorosłymi" burakami znalazły się dwie, równie dorodne? Były to trudne dylematy moralne, z którymi jakoś musiałem się uporać. A czas naglił. "Przodownicy" odstawali już zdecydowanie i odległość, jaka mnie od nich dzieliła, coraz wyraźniej wskazywała, że słaby ze mnie robotnik polowy i kariery ja w tym fachu nie zrobię. Na dodatek słońce stało
już wysoko
i dogrzewało w plecy. Chciało mi się pić. Po jakimś czasie poczułem
również
głód, a gdy zegar wskazał południe, a obiecanego posiłku nie było
widać,
zaczęliśmy się rozglądać, co by się tu dało zjeść, aby przetrwać.
Szczęściem
na sąsiednim zagonie zieleniła się uprawa czegoś, co kalarepą jednak
nie
było - mogła to być brukiew - ale nadawało się do jedzenia. Po obraniu
ze skóry i innych włóknistych części miała smak i konsystencję
kapuścianego
głąba. Głąby jadałem w domu zawsze, gdy Mama obierała kapustę na
gołąbki
lub kapuśniak, więc i to jakoś tam mi smakowało. Zapał do pracy wśród harcerskiej braci opadł zupełnie. Rozeszliśmy się po polu, jedni zażywali sjesty w przydrożnym rowie, inni przechadzali się bez celu drogą wyglądając, czy od zabudowań nie nadjeżdża wóz z obiadem. Mieliśmy nadzieję na co najmniej gotowane ziemniaki z mięsem i jarzyną - coś, co z grubsza odpowiadałoby naszemu obozowemu menu. Czas płynął. Leżałem z zamkniętymi oczami w rowie na miękkiej, zielonej trawie. Słuchałem brzęczenia owadów i szelestów dochodzących z trawy, gdy jakieś drobne stworzenie przedzierało się przez gąszcz ździebeł pod mym uchem. Od czasu do czasu powiewał wiatr przynosząc dalekie odgłosy pracy w polu - pokrzykiwania ludzi, porykiwania bydła i szczekania psów. Nad głowami uparcie dzwonił skowronek - słowem leniwe, letnie wczesne popołudnie. Po dłuższym odpoczynku niektórzy próbowali jeszcze coś robić, a kiedy jeden z najbardziej zaawansowanych w pracy znalazł się w pobliżu grzbietu naszego pagórka, wiedziony ciekawością poszedł zobaczyć, co też za sobą kryje. I wtedy z oddali dał się słyszeć już nie krzyk, ale ryk złości. -"Chodźcie - cholera
- zobaczcie,
ile tego jeszcze zostało!"
Biegliśmy tratując dopiero co z taką uwagą pielony zagon i kiedy już byliśmy w pobliżu kolegi, ujrzeliśmy dalszy ciąg nieszczęsnego, buraczanego pola. Nieopielone rzędy ciągnęły się dobre kilkaset metrów, a może nawet kilometr, prawie po horyzont. Furia, jaka wstąpiła w nas z powodu wrobienia w pracę - normalnie pojmując - nie do przerobienia spowodowała, że zbuntowani zalegliśmy już gremialnie i czekaliśmy, aż nas wywiozą z tej bezsensownej pułapki. Gdzieś tak między
trzecią a czwartą
po południu na drodze pojawił się wóz, a gdy się zbliżył, okazało się,
że przywieźli obiad. Obiad? Dwie bańki podkwaśniałego mleka i kilka
bochenków
wiejskiego chleba. Nie bacząc na konsekwencje, a wystąpiły, wystąpiły
później,
rzuciliśmy się na to krojąc chleb finkami. Połykaliśmy Czy był jakiś pożytek z tak zorganizowanej pracy? Wątpię. To co zrobiliśmy, wykwalifikowany zastęp pegieerowskich kobiet wykonałby w godzinę, dwie. Nie trzeba byłoby ich wozić trzydzieści parę kilometrów traktorem z przyczepami, a i w pole przyszłyby z własnym wiktem. Ale wiadomo - subotnik. Trzeba było "dać popalić" miastowym w imię sojuszu robotniczo - chłopskiego. I inteligencji pracującej. Obraz tego obozu byłby
niepełny
gdybym nie przypomniał sympatyczniejszych wydarzeń. Były nimi piesze
wyprawy
do Ostródy, bo południowo - zachodnim brzegiem jeziora nie było do
miasta
aż tak daleko. Samochodem nie można było tamtędy przejechać - dzielił
nas
od miasta przesmyk Jeziora Drwęckiego, nad którym przerzucono most
kolejowy
na linii do Morąga. Wzdłuż torów wiodła ścieżka, przez most - gdy nie
jechał
pociąg - można było spokojnie przejść, droga zatem była niedługa i
wygodna. Już w mieście mijaliśmy kolejowy dworzec leżący na skrzyżowaniu głównego, żelaznego szlaku Olsztyn - Toruń, oraz niegdyś Morąg - Ostróda - Dąbrówno -granica - niemiecko - polska w Turzy Wielkiej. Linia biegła środkiem miasta, intensywny ruch pociągów zakłócał przemieszczanie się pojazdów miejskimi ulicami. Skrzyżowania zorganizowane na jednym poziomie zamykane były na szlabany. Lokomotywy sapały, rogatki dzwoniły, konie przy chłopskich wozach płoszyły się, było na co popatrzeć. Wzdłuż południowego
brzegu jeziora
wiódł ładnie utrzymany bulwar, oglądaliśmy z niego przystań statków
wycieczkowych
Żeglugi Mazurskiej kursujących po jeziorze i wzdłuż kanału. Przy
niewielkim
molo urządzone było kąpielisko. Całkiem niedaleko ostał się po wojennej
pożodze solidny budynek poczty wyłożony czerwoną, klinkierową cegłą. Z
tyłu za ruiną zamku, w którym zimą i wiosną 1807 roku zamieszkiwał
cesarz
Napoleon, straszył pustkowiem trójkątny, długi rynek. Jego zabudowania
nie zniszczone w czasie działań wojennych zostały potem rozszabrowane
przez
bohaterów krasnoj armii, a następnie spalone. Ruiny rozebrano
po
wojnie, a na tym miejscu postawiono klockowate bloki mieszkalne. Zapuszczaliśmy się również w południowe, położone na wyżynie części miasta zdominowane przez dwa kompleksy koszar nazywane przez miejscowych czerwonymi i białymi koszarami. Nazwy wzięły się z ich architektury - czerwone, starsze, budowane jeszcze za czasów pruskich, miały elewacje z klinkierowej cegły, białe - już prawdopodobnie za Hitlera, charakterystyczny , drapany tynk w jasnym kolorze. W czasie obozu została zorganizowana wycieczka statkiem do Elbląga. Trasa wiodła przez Jezioro Drwęckie i Kanał Ostródzko - Elbląski. Nie muszę chyba wyjaśniać, że kanał jest jedną z dwóch tego rodzaju na świecie atrakcją turystyczną. Statek pokonuje dwie śluzy i 5 pochylni dzięki którym umieszczony na specjalnych wózkach przewożony jest po lądzie między odcinkami kanału znajdującymi się na różnych wysokościach. Ponieważ odległość 62,5 km statek przebywa w ciągu 11 godzin zapowiadała się ciekawa, dwudniowa wycieczka. Z obozu wyszliśmy o
poranku, aby
zdążyć na przystań. Pierwszy odcinek po Jeziorze Drwęckim
przepłynęliśmy
w kilkanaście minut aby przepływając pod znanym już mostem kolejowym
przez
przesmyk wpłynąć na południową - wąską i długą część Jeziora
Drwęckiego.
Po około dwóch kilometrach statek zmienił kurs na północno - zachodni i
wpłynął na kanał. Projekt kanału powstał w latach 1837-1844 opracowany
przez Holendra A. Steenke. Budowę ukończono w 1860, przystosowany był
zatem
do jednostek o stosunkowo małych jak na dzisiejszą skalę rozmiarach.
Stateczek
był niewielki, o wiele mniejszy niż ten, którym płynęliśmy rok
wcześniej
z Płocka do Gdańska. Płynęliśmy początkowo wśród lasu instynktownie
wyczuwając
bliskość naszego obozu (w najbliższym miejscu było to nie więcej niż
kilometr),
rozpoznaliśmy - tym razem z wodnej perspektywy - kamienny most drogowy
wiodący do PGR-u Zalewo.
Ponieważ szybkość żeglugi była niewielka i trwało to wszystko strasznie długo, trasy nie pamiętam już dokładnie. Natomiast pojawienie się pierwszej pochylni tkwi w mojej pamięci wyraźnie. Genialny konstruktor pomyślał to w ten sposób, że zbudował torowisko na stoku wzgórza dla dwóch sporych wózków szynowych, których stacje końcowe znajdowały się na dnie kanału. W dolnej części tory wchodziły bezpośrednio do wody, w górnej części pochylni przekraczały kulminację wzgórza i dopiero za tym pagórkiem opuszczały się na dno górnej części kanału. Pagórek stanowił groblę zamykającą kanał i uniemożliwiająca niekontrolowany wypływ wody z góry ku dołowi. Ten wypływ istniał jednak. Woda prowadzona była odpowiednimi kanałami do dużej średnicy koła wodnego, które przez system przekładni przewijały na wielkim bębnie linę napędzającą oba wózki. Gdy jeden wózek jechał ku górze, drugi zjeżdżał na dół. Jeśli oba były jednakowo obciążone, silnik wodny musiał pokonywać tylko opory toczenia wózków. Zatem zużycie wody napędzającej było mniejsze. Gdy obciążenie było niesymetryczne, silnik pracował dużą mocą równoważącą. Wózki z ładunkiem mijały się pośrodku zbocza. Liny napędowe podtrzymywane były systemem rolek. Tak więc na długo przed wprowadzeniem napędów elektrycznych instalacja działała kosztem energii spadku wody.
W czasie rejsu wynajdowaliśmy sobie różne zajęcia,
odwiedzaliśmy skromny
bufecik, gdyż unieruchomieni przez cały dzień na tak niewielkiej
przestrzeni
mogliśmy się w końcu znudzić. Ze względu na ukształtowanie terenu
pochylnie
zlokalizowane zostały bliżej Elbląga i właśnie tam statek opuszczał się
najszybciej ku poziomowi morza. Nie wszystkie pochylnie były jednakowej
długości, pokonywały też niejednakowe różnice poziomów. Przy wszystkich
jednak zlokalizowane były podobne domki dla załóg obsługujących
urządzenia,
posługiwały się one również systemem sygnalizacji dźwiękowej. Statek po wpłynięciu nad zanurzony w wodzie wózek był cumowany do specjalnych kłonic, a następnie wskutek powolnego ruchu wózka po podwodnych szynach przeciągany na coraz płytszą wodę, aż tracąc wyporność opierał się stępką o konstrukcję wózka by w końcu być wywieziony z wody na suchy ląd. Cała operacja przeprowadzona bywała bez opuszczania jednostki przez pasażerów. Gremialnie wylegali na górny pokład i obserwowali precyzyjne działanie tych wówczas stuletnich urządzeń. Dziś te maszyny mają już po przeszło sto czterdzieści lat i działają każdego lata bez zarzutu przyciągając rzesze turystów z kraju i zagranicy. Kanał i jego techniczne wyposażenie ma wielu entuzjastów. Jest szeroko opisywany w przewodnikach, ma oficjalną stronę w Internecie, skąd zapożyczyłem powyższe ilustracje. Nigdy potem nie udało mi się powtórzyć tego letniego doświadczenia i myślę, że warto jeszcze będzie pojechać tam w przyszłości.
Pod wieczór dopływaliśmy w rejon Elbląga. Ostatnim etapem
podróży było
przebycie Jeziora Drużno, szeroko rozlanego i płytkiego zbiornika,
zarośniętego
wówczas prawie w całości trzcinami. Kiedy wpłynęliśmy na jezioro
zniknął
nam praktycznie jakikolwiek widok na brzegi, a na wprost przez
trzcinowisko
prowadził dobrze utrzymany tor wodny. Płynęliśmy, trzciny
majestatycznie
kiwały się poruszane falą podnoszoną przez statek. Niecierpliwie
wyglądaliśmy
portu w Elblągu.
Elbląg pojawił się nam jako puste miasto pełne niezabudowanych przestrzeni. To efekt ogromnych wojennych zniszczeń, z których wówczas jeszcze się nie podnioslo.Kamienne nabrzeże, do którego statek przycumował, nie miało żadnego wyposażenia. Zostaliśmy skierowani przez pusty brukowany plac, potem przekraczaliśmy jakieś torowisko ukryte w nawierzchni ulicy tak, aby ruch kołowy i kolejowy nie wadziły sobie wzajemnie. Na drugim końcu tej przestrzeni stał duży budynek wyglądający na szkołę, a może hotel lub schronisko, gdzie - jak się okazało - mieliśmy spędzić noc. Inną budowlą, która samotnie wyrastała na tych martwych obszarach była stara wieża z gotycką bramą. Wstępu na jej wyższe kondygnacje broniła jakaś krata. Ale wieżę oglądałem z bliska chyba dopiero na drugi dzień. Tymczasem wieczorem zmęczeni weszliśmy do środka budynku i tu - jak to czasem mówi się o różnych życiowych przygodach - film mi się urwał. Ale nie z powodów, których ktoś nieświadomy mógłby się spodziewać, tylko ze zmęczenia jakie nami zawładnęło. Ten zanik pamięci dotyczy również dnia następnego. Pamiętam tylko, że po mieście jeździły czerwone tramwaje, całkiem takie same jak warszawskie. Pamiętam, że kupiłem w kiosku jakiś skromnie wydany przewodnik. Z jego treści zapamiętałem dawną nazwę grodu Truso, na miejscu którego lokowano później miasto. Plan miasta w nim zawarty pokazywał dwa kolejowe dworce nie mające ze sobą połączenia, z tego na północy odjeżdżały pociągi do Tolkmicka lub Fromborka (sprawdzę jeszcze na jakiejś starej mapie). Ciekawą nazwą - Bażantarnia - określony był park leśny zlokalizowany na północnych wzgórzach okalających miasto. Nie pamiętam zupełnie, jakim sposobem wróciliśmy do Ostródy. Coś mi się kołacze podróż koleją, ale może na powrót statkiem przez Kanał. Trudno to dzisiaj dociec. Obóz w Przylądku koło
Ostródy zakończył
się 25 lipca 1961 roku. Z bliżej nieokreślonych powodów wracałem z
niego
ciężarówką "Oh, when the saints go marching in..." to już dalsze jego
wyczyny lingwistyczne
nie miały niczego wspólnego z rzeczywistością, aż ubawiony Włodarczyk
zawołał: "No, tym razem Włodziu, to już przesadziłeś" * * * A było to właśnie w
chwili, kiedy
ponownie mijaliśmy Olsztynek i miejsce dawnego pomnika bitwy pod
Tannenbergiem.
Dziś, gdy poszukując ikonografii do moich wspomnień porównuję
architekturę
tej nieistniejącej budowli z architekturą socrealistycznie
wyglądającego
pomnika bitwy grunwaldzkiej wystawionego wówczas i na przekór, ze
zgrozą
dostrzegam, że ich forma ma ze sobą coś wspólnego. Czy bardzo się mylę?
c.d.n. |