1961 - Przylądek koło Ostródy

Harcerstwo
Mikołajki
Rejs
Osłonino
Ostróda
Muszyna
Pasym
Poczta do autora
Powrót
Czytelnicy piszą




Po pomyślnym zakończeniu roku szkolnego i promocji do drugiej klasy liceum, czyli - jak się to wówczas mówiło - do klasy dziewiątej pozostałem wierny letniemu obozowi harcerskiemu i również w te wakacje wziąłem w nim udział. Obóz rozpoczynał się 3 lipca. Tym razem jako miejsce wypoczynku wybrano ponownie Mazury. Obóz zlokalizowany został nad Jeziorem Drwęckim, w lesie na północny zachód od Ostródy.

Od Przasnysza dzieliło nas około stu kilometrów, więc drogę przebyliśmy tradycyjnie - ciężarówkami. Pojechaliśmy przez Mławę, Nidzicę i Olsztynek. Dwa pierwsze miasteczka - znane z wcześniejszych bytności - nie zwracały niczyjej uwagi, dopiero mijany na zakręcie szosy gdańskiej Olsztynek zainteresował nas leśnym parkiem, kryjącym w sobie tajemnicę nieistniejącego już, ponurego pomnika bitwy pod Tannenbergiem, a od 1934 roku - również mauzoleum zmarłego feldmarszałka Paula von Hindenburga. Starsi koledzy usiłowali opowiadać coś na ten temat, ale ich wiedza była niewielka. Powtarzali zasłyszane gdzieś historie nie mające - na ogół - wiele wspólnego z prawdą.

Dalej przejazd przez wzgórza pięknie zalesionego Garbu Lubawskiego, gdzie szosa wije się zakrętami, a dychawiczne ciężarówki z trudnością pokonywały podjazdy, aby po chwili zjeżdżać w szalonym pędzie po przeciwstoku. Krajobraz kojarzył się raczej z terenami Polski południowej. Najwyższe wzniesienie tego obszaru - Góra Dylewska przekracza bowiem 312 m. n.p.m.

W Ostródzie nie było jeszcze wtedy szosy obwodowej, wjeżdżało się do miasta od południowego wschodu. Miasto powitało nas widokiem swych wielkich wież kościelnych, w tym najbardziej rzucającym się w oczy podwójnym hełmem kościoła ewangelickiego. Górował nad miastem w dwójnasób: potężną sylwetą i lokalizacją na wzniesieniu w południowej części miasta. Mignęło nam jezioro, średniowieczne mury zamkowe, ale samochód wbrew oczekiwaniom jechał dalej i po chwili miasto zostało z tyłu, wjechaliśmy w piękny, sosnowy las. Poczułem się zawiedziony, że wywożą nas gdzieś daleko od
cywilizacji i będziemy zmuszeni do długich wędrówek w poszukiwaniu miejskiej rozrywki, czy chociażby zwykłego sklepu z pamiątkami.

Droga wiodła trochę pod górę. Po około czterech kilometrach samochody zaczęły zwalniać, wjechaliśmy do miejscowości Piławki, sprawiającej wrażenie osady letniskowej. Przy szosie stały kioski i stragany, drogowskaz informował o ośrodku wczasowym PTTK. Samochody skręciły w lewo, w las i jadąc ostrożnie gruntową drogą kierowały się ku południowi, objeżdżając jezioro od zachodu. Droga była nierówna, pojazdy kolebały się raz w lewo raz w prawo co chwila zawadzając plandeką o niżej zwisające gałęzie drzew. Poruszaliśmy się powoli, przez to czterokilometrowy odcinek leśnego duktu wydał się o wiele dłuższy. Byliśmy już nie na żarty zaniepokojeni, bo miejsce do którego zmierzaliśmy, wydawało się położone na końcu świata. Humory poprawił nam jednak wyraźny odgłos przejeżdżającego w pobliżu pociągu, znak, że nie jesteśmy aż tak daleko od ludzi, a tylko dojazd do miejsca postoju - z bliżej nieznanych na razie powodów - jest mocno skomplikowany. W końcu zatrzymaliśmy się na sporej polanie opadającej łagodnie ku jezioru, które nagle pokazało się zza drzew. Jakieś dwieście lub trzysta metrów od brzegu widoczna była spora wyspa porośnięta gęstym lasem. Nie wiem, czy była to obozowa inicjatywa toponomastyczna, czy rzeczywista nazwa, bowiem nazywaliśmy ją później Wyspą Miłości. Niedostępne brzegi wyspy porośnięte trzcinami i szuwarami mogły dawać dobre schronienie kochankom, ale roje komarów unoszące się nad wodą stawiały pod znakiem zapytania celowość takich wypraw.

Nie będę tu opisywał po raz kolejny prac, jakie trzeba było wykonać, aby rozbić obozowisko, bo wszystko wyglądało mniej więcej podobnie. Utworzyliśmy dwa podobozy - dziewczęcy w bezpośredniej bliskości polany i męski - w głębi lasu. Jak można było się domyślić z wielu ścieżek wydeptanych wzdłuż brzegu, teren był już wielokrotnie zaludniany przez inne obozy, a także odwiedzany przez wędkarzy i zbieraczy grzybów. Można było zatem przejść od chłopców do dogodnie położonego kąpieliska bez wchodzenia na damski teren, co nie było mile widziane - nie wiedzieć czemu - przez strzegące porządku, srogie wartowniczki.



Na obozie pokazał się nowy instruktor, niejaki druh Dzięcioł. Właściwie chyba towarzyszył nam już rok wcześniej w Osłoninie bacznie obserwując dotychczasowe poczynania kadry. Nie potrafię powiedzieć, skąd się wziął, wydaje się, że wraz z powrotem starych trendów politycznych był oddelegowany z Komendy Chorągwi dla ich realizacji. Mawiało się wówczas "tyn trynd" - cytując dosłownie wymowę tow. Szydlaka. Na obóz przywiózł ze sobą młodą panienkę, ładną i sympatyczną blondynkę, z którą mieszkał w jednym namiocie, czym - gdy się to wydało - za tak bezwstydne sianie zgorszenia doprowadził do świętego oburzenia matki harcerek i harcerzy .

Druh Dzięcioł miał jakąś harcerską przeszłość, znał nieźle stare piosenki i obyczaje skautowe. Kiedyś podczas przygotowania do ogniska wykazałem się znajomością tekstu piosenki "Kawał chleba do plecaka..." (tekst przytoczyłem na początku tych wspomnień). Żywo się interesował, skąd ja, kilkunastoletni chłopak znam międzywojenny repertuar harcerski. Z dumą wyjaśniłem, że to moja Mama nauczyła mnie tych piosenek, gdyż przed wojną była harcerką.

Jednak nie ten repertuar interesował druha Dzięcioła przede wszystkim. Jego ulubioną pieśnią był również wspominany "Marsz Gwardii Ludowej", a ideą internacjonalizm demoludowy. W 1959 na Kubie nastąpił komunistyczny przewrót. Reżim F. Batisty został obalony przez Fidela Castro, który zmienił państwo w dyktaturę wspieraną przez ZSRR. Tak to dziś określa popularna encyklopedia. Jakże odmiennie zajścia na Kubie omawiane były przez druha Dzięcioła. Robił to z wielkim zaangażowaniem. Roztaczał przed nami wizje szczęśliwości wiecznej, gdy światowa rewolucja ogarnie wszystkie kraje, a amerykański imperializm rozpadnie się w pył i nikt już wkrótce nie będzie o nim pamiętał.

Z tej okazji przygotowywaliśmy nawet montaż słowno - muzyczny wychwalający osiągnięcia ustroju w europejskich i pozaeuropejskich krajach tzw. "demokracji ludowej". Poszczególne zastępy odgrywały rolę prezenterów tych krain, śpiewały piosenki kojarzące się z danym państwem itd. itp. Pewien problem powstał właśnie z Kubą, gdyż jedyną melodią jaką znaliśmy, była dość neutralna w treściach piosenka śpiewana wówczas bodaj przez Janusza Gniatkowskiego "Kuba wyspa jak wulkan gorąca".

"Kuba wyspa jak wulkan gorąca
Oj ja! Ej ja!
Pan wachlarze wystawia do słońca,
słońce do niego uśmiecha się.
Wiatr melodie wygrywa na pnączach,
Hen na morze rybaków śle.
Oceanu jasna toń,
zieleń drzew (?) kwiatów woń,
To ojczyzna jest ma - Kuba!"
(cytat z pamięci)

Kręcił Dzięcioł nosem, że pieśń nie bardzo rewolucyjna, a znał pewnie też różne mniej przystojne wersje tekstu deprecjonujące utwór i krążące wśród dzieciarni. W końcu chyba nie śpiewaliśmy tej piosenki..

Było jednak wiele bardzo chętnych panienek, które nabuzowane rewolucyjnym nastrojem koniecznie chciały wystąpić. Jedna z nich - Hania Sz. z wielkim zaangażowaniem recytowała słowa "Marsza Gwardii Ludowej" pod akompaniament melodii wykonywanej mormorando przez resztę zastępu nie rozumiejąc nawet - jak się okazało - tekstu.

"...Więc zarepetuj dłoń (sic!) i w serce wroga mierz..."

Nie wiedziała, biedna, że repetować broń, to ponownie ją przeładować. Ważne było, żeby się rymowało.

Śpiewaliśmy te piosenki, słuchaliśmy opowieści, ale podskórnie odczuwaliśmy propagandowy fałsz, wystający z nich jak szydło z worka. Przecież w domu mówiło się co innego, w zachodnich rozgłośniach radiowych podawano o wiele bardziej - chociaż też czasem przerysowane w drugą stronę - prawdopodobne wieści.

Tym ogniskowym produkcjom towarzyszyli zwykle akompaniatorzy muzyczni. Było kilku starszych ode mnie kolegów, którzy potrafili grać na akordeonach, nie pamiętam już, czy również na gitarze. Tworzyli nawet zespół muzyczny w liceum. Byli to: Sławek Wojtysiak - akordeon, Wojtek Chrzanowski - akordeon, Włodek Sutowski - perkusja, wcześniej - Andrzej Niksiński. Akordeony zabierali ze sobą na obozy, stanowiły one atrakcyjne uzupełnienie naszej działalności artystycznej.



Wojtek
Włodek
Sławek
Andrzej




Nowym elementem szkolenia zastosowanym po raz pierwszy na obozie było wychowanie przez pracę. Jednak wzorem organizacyjnym tego działania były chyba sowieckie "subotniki". Dlaczego? - niech to wyniknie z opisu.

Pewnego razu druh Dzięcioł ogłosił, że wyjedziemy do pracy do pobliskiego PGR-u we wsi Zalewo (patrz mapa). Po wczesnym śniadaniu zapakowaliśmy się na dwie przyczepy ciągnięte przez traktor i leśną drogą zostaliśmy powiezieni na zachód. Przekroczyliśmy tory linii kolejowej do Morąga, pięknym kamiennym mostem przejechaliśmy nad Kanałem Elbląskim i polną drogą wijącą się wśród pól dojechaliśmy do Zalewa. W Zalewie - maleńkiej wiosce nie było niczego ciekawego oprócz poniemieckiego majątku zamienionego na PGR. Zabudowania gospodarskie wschodniopruską modłą wzniesione z ciosanych głazów narzutowych i cegły, przykryte czerwoną dachówką, mimo pewnego zaniedbania trzymały się nieźle. Na placu porozwlekane były dziwne, zardzewiałe maszyny rolnicze, tu i ówdzie kręciły się kury.

Pojawił się wkrótce jakiś mężczyzna - kiedyś powiedzielibyśmy - ekonom, wówczas już pewnie - brygadzista, po krótkiej rozmowie zaprowadził nas na nieodległe pole przy drodze, którą przyjechaliśmy. Teren na północ od drogi wznosił się lekko, aby po kilkudziesięciu - stu metrach opaść w niewidoczną dolinę. Prostopadle do drogi na dość starannie zrobionych redlinach rosły gęsto posiane buraki - cukrowe lub pastewne, dziś nie potrafię tego dociec. W zawody z nimi bujnie krzewiło się wszelakiej maści polne zielsko z perzem i ognichą na czele. Żółto kwitnąca ognicha przydawała nawet tej uprawie malarskiego uroku, niestety nie dla naszego ekonoma. Krótko wyjaśnił, co będzie naszym zadaniem. Należało rozstawić się tyralierą tak, aby każdemu przypadły dwa, może trzy rządki buraków. Następnie kucając, lub klęcząc trzeba było poruszać się ku znikającemu na bliskim horyzoncie kresowi pola i wyrywać chwasty, jednocześnie przerywając dość gęsto siane buraki. Aby nie teoretyzować zbytnio, wprawnym ruchem pokazał, jak tę pracę wykonać i co robić z wyrwanymi roślinami. Trzeba przyznać, że znał się na rzeczy i w kilka chwil opełł metr, czy dwa. Potem się ulotnił.

Dostaliśmy zatem zadanie z wojskowego zbioru "czasoprzestrzeni" - wyrywajcie chwasty odtąd - tu gest ręką na ziemię - do wieczora. Kucnąłem i zacząłem robotę. Początkowo szło to dość niewprawnie, w miarę upływu czasu trochę lepiej. Ci z nas, którym z wcześniejszych doświadczeń prace polowe i ogrodnicze były znane, wysforowali się na czoło psując krew pozostającym w tyle. Mitygowani w swym zapale aby trochę przyhamowali, ustawali przez chwilę, ale potem znowu rzucali się do dzieła.

O ile z chwastami nie miałem żadnych kłopotów - wiadomo, chwast - trzeba go wyrwać i tyle, z burakami był już pewien problem. Stałem się bowiem dla nich panem życia i śmierci. Musiałem decydować, czy jedna roślinka zasługuje bardziej na przeżycie niż druga, i co zrobić, gdy w minimalnej odległości jaką należało zachować pomiędzy - w domyśle - "dorosłymi" burakami znalazły się dwie, równie dorodne? Były to trudne dylematy moralne, z którymi jakoś musiałem się uporać. A czas naglił. "Przodownicy" odstawali już zdecydowanie i odległość, jaka mnie od nich dzieliła, coraz wyraźniej wskazywała, że słaby ze mnie robotnik polowy i kariery ja w tym fachu nie zrobię.

Na dodatek słońce stało już wysoko i dogrzewało w plecy. Chciało mi się pić. Po jakimś czasie poczułem również głód, a gdy zegar wskazał południe, a obiecanego posiłku nie było widać, zaczęliśmy się rozglądać, co by się tu dało zjeść, aby przetrwać. Szczęściem na sąsiednim zagonie zieleniła się uprawa czegoś, co kalarepą jednak nie było - mogła to być brukiew - ale nadawało się do jedzenia. Po obraniu ze skóry i innych włóknistych części miała smak i konsystencję kapuścianego głąba. Głąby jadałem w domu zawsze, gdy Mama obierała kapustę na gołąbki lub kapuśniak, więc i to jakoś tam mi smakowało.

Zapał do pracy wśród harcerskiej braci opadł zupełnie. Rozeszliśmy się po polu, jedni zażywali sjesty w przydrożnym rowie, inni przechadzali się bez celu drogą wyglądając, czy od zabudowań nie nadjeżdża wóz z obiadem. Mieliśmy nadzieję na co najmniej gotowane ziemniaki z mięsem i jarzyną - coś, co z grubsza odpowiadałoby naszemu obozowemu menu. Czas płynął. Leżałem z zamkniętymi oczami w rowie na miękkiej, zielonej trawie. Słuchałem brzęczenia owadów i szelestów dochodzących z trawy, gdy jakieś drobne stworzenie przedzierało się przez gąszcz ździebeł pod mym uchem. Od czasu do czasu powiewał wiatr przynosząc dalekie odgłosy pracy w polu - pokrzykiwania ludzi, porykiwania bydła i szczekania psów. Nad głowami uparcie dzwonił skowronek - słowem leniwe, letnie wczesne popołudnie. Po dłuższym odpoczynku niektórzy próbowali jeszcze coś robić, a kiedy jeden z najbardziej zaawansowanych w pracy znalazł się w pobliżu grzbietu naszego pagórka, wiedziony ciekawością poszedł zobaczyć, co też za sobą kryje. I wtedy z oddali dał się słyszeć już nie krzyk, ale ryk złości.

-"Chodźcie - cholera - zobaczcie, ile tego jeszcze zostało!"

Biegliśmy tratując dopiero co z taką uwagą pielony zagon i kiedy już byliśmy w pobliżu kolegi, ujrzeliśmy dalszy ciąg nieszczęsnego, buraczanego pola. Nieopielone rzędy ciągnęły się dobre kilkaset metrów, a może nawet kilometr, prawie po horyzont. Furia, jaka wstąpiła w nas z powodu wrobienia w pracę - normalnie pojmując - nie do przerobienia spowodowała, że zbuntowani zalegliśmy już gremialnie i czekaliśmy, aż nas wywiozą z tej bezsensownej pułapki.

Gdzieś tak między trzecią a czwartą po południu na drodze pojawił się wóz, a gdy się zbliżył, okazało się, że przywieźli obiad. Obiad? Dwie bańki podkwaśniałego mleka i kilka bochenków wiejskiego chleba. Nie bacząc na konsekwencje, a wystąpiły, wystąpiły później, rzuciliśmy się na to krojąc chleb finkami. Połykaliśmy
grube kęsy i popijaliśmy mlekiem. Niedługo potem pojawił się traktor, zapakowaliśmy się na przyczepy i przed wieczorem byliśmy już na polanie, w obozie.

Czy był jakiś pożytek z tak zorganizowanej pracy? Wątpię. To co zrobiliśmy, wykwalifikowany zastęp pegieerowskich kobiet wykonałby w godzinę, dwie. Nie trzeba byłoby ich wozić trzydzieści parę kilometrów traktorem z przyczepami, a i w pole przyszłyby z własnym wiktem. Ale wiadomo - subotnik. Trzeba było "dać popalić" miastowym w imię sojuszu robotniczo - chłopskiego. I inteligencji pracującej.



Obraz tego obozu byłby niepełny gdybym nie przypomniał sympatyczniejszych wydarzeń. Były nimi piesze wyprawy do Ostródy, bo południowo - zachodnim brzegiem jeziora nie było do miasta aż tak daleko. Samochodem nie można było tamtędy przejechać - dzielił nas od miasta przesmyk Jeziora Drwęckiego, nad którym przerzucono most kolejowy na linii do Morąga. Wzdłuż torów wiodła ścieżka, przez most - gdy nie jechał pociąg - można było spokojnie przejść, droga zatem była niedługa i wygodna.

Już w mieście mijaliśmy kolejowy dworzec leżący na skrzyżowaniu głównego, żelaznego szlaku Olsztyn - Toruń, oraz niegdyś Morąg - Ostróda - Dąbrówno -granica - niemiecko - polska w Turzy Wielkiej. Linia biegła środkiem miasta, intensywny ruch pociągów zakłócał przemieszczanie się pojazdów miejskimi ulicami. Skrzyżowania zorganizowane na jednym poziomie zamykane były na szlabany. Lokomotywy sapały, rogatki dzwoniły, konie przy chłopskich wozach płoszyły się, było na co popatrzeć.

Wzdłuż południowego brzegu jeziora wiódł ładnie utrzymany bulwar, oglądaliśmy z niego przystań statków wycieczkowych Żeglugi Mazurskiej kursujących po jeziorze i wzdłuż kanału. Przy niewielkim molo urządzone było kąpielisko. Całkiem niedaleko ostał się po wojennej pożodze solidny budynek poczty wyłożony czerwoną, klinkierową cegłą. Z tyłu za ruiną zamku, w którym zimą i wiosną 1807 roku zamieszkiwał cesarz Napoleon, straszył pustkowiem trójkątny, długi rynek. Jego zabudowania nie zniszczone w czasie działań wojennych zostały potem rozszabrowane przez bohaterów krasnoj armii, a następnie spalone. Ruiny rozebrano po wojnie, a na tym miejscu postawiono klockowate bloki mieszkalne.
Po neorenesansowym ratuszu nie pozostał kamień na kamieniu, a później na środku rynku wzniesiono paskudny pomnik. Na wschód od rynku zachowały się ruiny kościoła, który odrestaurowany służy dziś wiernym i ojcom Salezjanom.

Zapuszczaliśmy się również w południowe, położone na wyżynie części miasta zdominowane przez dwa kompleksy koszar nazywane przez miejscowych czerwonymi i białymi koszarami. Nazwy wzięły się z ich architektury - czerwone, starsze, budowane jeszcze za czasów pruskich, miały elewacje z klinkierowej cegły, białe - już prawdopodobnie za Hitlera, charakterystyczny , drapany tynk w jasnym kolorze.



W czasie obozu została zorganizowana wycieczka statkiem do Elbląga. Trasa wiodła przez Jezioro Drwęckie i Kanał Ostródzko - Elbląski. Nie muszę chyba wyjaśniać, że kanał jest jedną z dwóch tego rodzaju na świecie atrakcją turystyczną. Statek pokonuje dwie śluzy i 5 pochylni dzięki którym umieszczony na specjalnych wózkach przewożony jest po lądzie między odcinkami kanału znajdującymi się na różnych wysokościach. Ponieważ odległość 62,5 km statek przebywa w ciągu 11 godzin zapowiadała się ciekawa, dwudniowa wycieczka.

Z obozu wyszliśmy o poranku, aby zdążyć na przystań. Pierwszy odcinek po Jeziorze Drwęckim przepłynęliśmy w kilkanaście minut aby przepływając pod znanym już mostem kolejowym przez przesmyk wpłynąć na południową - wąską i długą część Jeziora Drwęckiego. Po około dwóch kilometrach statek zmienił kurs na północno - zachodni i wpłynął na kanał. Projekt kanału powstał w latach 1837-1844 opracowany przez Holendra A. Steenke. Budowę ukończono w 1860, przystosowany był zatem do jednostek o stosunkowo małych jak na dzisiejszą skalę rozmiarach. Stateczek był niewielki, o wiele mniejszy niż ten, którym płynęliśmy rok wcześniej z Płocka do Gdańska. Płynęliśmy początkowo wśród lasu instynktownie wyczuwając bliskość naszego obozu (w najbliższym miejscu było to nie więcej niż kilometr), rozpoznaliśmy - tym razem z wodnej perspektywy - kamienny most drogowy wiodący do PGR-u Zalewo.
Pierwszą większą miejscowością jaką mijaliśmy, był Miłomłyn, miasteczko leżące na trasie nr 7 do Gdańska. Tutaj też śluzowaliśmy się po raz pierwszy w komorowej śluzie. Jeśli wierzyć mapom, bo tego już nie pamiętam, śluzowaliśmy się "pod górę", bowiem jezioro Drwęckie położone jest na wysokości 94 m. n.p.m., a najbliższe za śluzą Jezioro Ilińsk na 99 metrach. Za śluzą natrafiliśmy również na zachodnie odgałęzienie kanału Iławskiego, łączącego Elbląski z Jeziorakiem i leżącą nad nim Iławą. Te pięć metrów różnicy rozłożone jednak musiało być również na trasę między Ostródą a Miłomłynem, gdyż mapa wskazuje na niewielki przepływ wody w kierunku Jeziora Drwęckiego - 0.1 m/s.

Ponieważ szybkość żeglugi była niewielka i trwało to wszystko strasznie długo, trasy nie pamiętam już dokładnie. Natomiast pojawienie się pierwszej pochylni tkwi w mojej pamięci wyraźnie. Genialny konstruktor pomyślał to w ten sposób, że zbudował torowisko na stoku wzgórza dla dwóch sporych wózków szynowych, których stacje końcowe znajdowały się na dnie kanału. W dolnej części tory wchodziły bezpośrednio do wody, w górnej części pochylni przekraczały kulminację wzgórza i dopiero za tym pagórkiem opuszczały się na dno górnej części kanału. Pagórek stanowił groblę zamykającą kanał i uniemożliwiająca niekontrolowany wypływ wody z góry ku dołowi. Ten wypływ istniał jednak. Woda prowadzona była odpowiednimi kanałami do dużej średnicy koła wodnego, które przez system przekładni przewijały na wielkim bębnie linę napędzającą oba wózki. Gdy jeden wózek jechał ku górze, drugi zjeżdżał na dół. Jeśli oba były jednakowo obciążone, silnik wodny musiał pokonywać tylko opory toczenia wózków. Zatem zużycie wody napędzającej było mniejsze. Gdy obciążenie było niesymetryczne, silnik pracował dużą mocą równoważącą. Wózki z ładunkiem mijały się pośrodku zbocza. Liny napędowe podtrzymywane były systemem rolek. Tak więc na długo przed wprowadzeniem napędów elektrycznych instalacja działała kosztem energii spadku wody.

W czasie rejsu wynajdowaliśmy sobie różne zajęcia, odwiedzaliśmy skromny bufecik, gdyż unieruchomieni przez cały dzień na tak niewielkiej przestrzeni mogliśmy się w końcu znudzić. Ze względu na ukształtowanie terenu pochylnie zlokalizowane zostały bliżej Elbląga i właśnie tam statek opuszczał się najszybciej ku poziomowi morza. Nie wszystkie pochylnie były jednakowej długości, pokonywały też niejednakowe różnice poziomów. Przy wszystkich jednak zlokalizowane były podobne domki dla załóg obsługujących urządzenia, posługiwały się one również systemem sygnalizacji dźwiękowej.

Statek po wpłynięciu nad zanurzony w wodzie wózek był cumowany do specjalnych kłonic, a następnie wskutek powolnego ruchu wózka po podwodnych szynach przeciągany na coraz płytszą wodę, aż tracąc wyporność opierał się stępką o konstrukcję wózka by w końcu być wywieziony z wody na suchy ląd. Cała operacja przeprowadzona bywała bez opuszczania jednostki przez pasażerów. Gremialnie wylegali na górny pokład i obserwowali precyzyjne działanie tych wówczas stuletnich urządzeń. Dziś te maszyny mają już po przeszło sto czterdzieści lat i działają każdego lata bez zarzutu przyciągając rzesze turystów z kraju i zagranicy. Kanał i jego techniczne wyposażenie ma wielu entuzjastów. Jest szeroko opisywany w przewodnikach, ma oficjalną stronę w Internecie, skąd zapożyczyłem powyższe ilustracje. Nigdy potem nie udało mi się powtórzyć tego letniego doświadczenia i myślę, że warto jeszcze będzie pojechać tam w przyszłości.

Pod wieczór dopływaliśmy w rejon Elbląga. Ostatnim etapem podróży było przebycie Jeziora Drużno, szeroko rozlanego i płytkiego zbiornika, zarośniętego wówczas prawie w całości trzcinami. Kiedy wpłynęliśmy na jezioro zniknął nam praktycznie jakikolwiek widok na brzegi, a na wprost przez trzcinowisko prowadził dobrze utrzymany tor wodny. Płynęliśmy, trzciny majestatycznie kiwały się poruszane falą podnoszoną przez statek. Niecierpliwie wyglądaliśmy portu w Elblągu.

Elbląg pojawił się nam jako puste miasto pełne niezabudowanych przestrzeni. To efekt ogromnych wojennych zniszczeń, z których wówczas jeszcze się nie podnioslo.Kamienne nabrzeże, do którego statek przycumował, nie miało żadnego wyposażenia. Zostaliśmy skierowani przez pusty brukowany plac, potem przekraczaliśmy jakieś torowisko ukryte w nawierzchni ulicy tak, aby ruch kołowy i kolejowy nie wadziły sobie wzajemnie. Na drugim końcu tej przestrzeni stał duży budynek wyglądający na szkołę, a może hotel lub schronisko, gdzie - jak się okazało - mieliśmy spędzić noc. Inną budowlą, która samotnie wyrastała na tych martwych obszarach była stara wieża z gotycką bramą. Wstępu na jej wyższe kondygnacje broniła jakaś krata. Ale wieżę oglądałem z bliska chyba dopiero na drugi dzień. Tymczasem wieczorem zmęczeni weszliśmy do środka budynku i tu - jak to czasem mówi się o różnych życiowych przygodach - film mi się urwał. Ale nie z powodów, których ktoś nieświadomy mógłby się spodziewać, tylko ze zmęczenia jakie nami zawładnęło.

Ten zanik pamięci dotyczy również dnia następnego. Pamiętam tylko, że po mieście jeździły czerwone tramwaje, całkiem takie same jak warszawskie. Pamiętam, że kupiłem w kiosku jakiś skromnie wydany przewodnik. Z jego treści zapamiętałem dawną nazwę grodu Truso, na miejscu którego lokowano później miasto. Plan miasta w nim zawarty pokazywał dwa kolejowe dworce nie mające ze sobą połączenia, z tego na północy odjeżdżały pociągi do Tolkmicka lub Fromborka (sprawdzę jeszcze na jakiejś starej mapie). Ciekawą nazwą - Bażantarnia - określony był park leśny zlokalizowany na północnych wzgórzach okalających miasto. Nie pamiętam zupełnie, jakim sposobem wróciliśmy do Ostródy. Coś mi się kołacze podróż koleją, ale może na powrót statkiem przez Kanał. Trudno to dzisiaj dociec.


Obóz w Przylądku koło Ostródy zakończył się 25 lipca 1961 roku. Z bliżej nieokreślonych powodów wracałem z niego ciężarówką
na pakach ze sprzętem, co było chyba jakimś wyróżnieniem. Mieliśmy do dyspozycji całą skrzynię ładunkową, porozkładaliśmy się wygodnie na materacach, czy zrolowanych wielkich płótnach namiotowych. Jechał tym samochodem chyba również druh Włodarczyk, Tomek Nałęcz i Włodek (?) Szulc, wspominany starszy nasz kolega. Przez całą drogę wyśpiewywał modny w kręgach młodzieżowych standard jazzu orleańskiego "Gdy święci maszerują do nieba". Aby jednak dodać swej interpretacji autentyzmu usiłował go śpiewać po angielsku. I o ile pierwsze wersy mogły brzmieć jeszcze przypominając oryginał:

"Oh, when the saints go marching in..."

to już dalsze jego wyczyny lingwistyczne nie miały niczego wspólnego z rzeczywistością, aż ubawiony Włodarczyk zawołał:

"No, tym razem Włodziu, to już przesadziłeś"

* * *

A było to właśnie w chwili, kiedy ponownie mijaliśmy Olsztynek i miejsce dawnego pomnika bitwy pod Tannenbergiem. Dziś, gdy poszukując ikonografii do moich wspomnień porównuję architekturę tej nieistniejącej budowli z architekturą socrealistycznie wyglądającego pomnika bitwy grunwaldzkiej wystawionego wówczas i na przekór, ze zgrozą dostrzegam, że ich forma ma ze sobą coś wspólnego. Czy bardzo się mylę?



Fotografie autora - Ostróda, Kanał Elbląski - strona www Zarządu, pozostałe strony www Gmin Olsztynek i Grunwald



Harcerstwo
Mikołajki
Rejs
Osłonino
Ostróda
Muszyna
Pasym
Poczta do autora
Powrót
Czytelnicy piszą



c.d.n.